poniedziałek, 25 listopada 2013

Wyprawa rowerowa Turcja Bułgaria 2013

------------------------------------------------------------------------
14.06.2013

Hmmm,.. .plany planami a życie życiem.  Chcieliśmy być pewni co do przewozu rowerów. Niestety !!! Tutaj wielkie rozczarowanie . PKP  Intercity gwarantował nam przewóz rowerów tylko do polskiej granicy, a co  dalej? Ale zawsze jest jakieś rozwiązanie.  Autobus.  Warszawa-Sofia. Całkiem nieźle.  A więc ruszamy.
Taki jest plan...

1.  Istambuł  -  Omerli-Yesilvadi - Sile - Adampol-Polonezkoy- Behozja -Istambuł

2. Istambuł -  Tepecik - Subasi- Saray - Silviri - Demirkoy-Sukrupasa-Sarpoleve

     Derekoy - Malko-Tarnovo- Pomorie -Karnobat- Gurkovo - Kazanlak-

     Manolok - Karlovo - Sopot - Pirdop - Sofia

 Łączna trasa rowerowa - około 1150 km

------------------------------------------------------------------------


          Cel pozostaje ten sam.  ISTAMBUŁ   - miejsce startu  i meta  SOFIA .  Właśnie do Sofii (tam i z  powrotem )udało nam się zagwarantować przewóz  rowerów  legalnie. Polecam firmę Touring Bulgarian  - z siedzibą w Warszawie i miłą obsługą.   Jedynym minusem  jest , niestety, to że musimy się trzymać  ściśle określonej daty powrotu z Sofii. Pierwotny plan pozostawiał nam swobodę . No cóż, coś za coś.

           Mamy tylko nadzieję, że obecne wydarzenia i zajścia  w Stambule do czasu naszego wyjazdu jakoś się uspokoją  .Nie chcielibyśmy ponownie zmieniać planów. Na razie obserwujemy rozwój wypadków  i czekamy na zmianę sytuacji, na spokój w Turcji.-------


RELACJA ;;;   TURCJA - BUŁGARIA

13.08.2013


Ostatnie minuty przed wyjazdem.Przymierzenie się do roweru z pełnym ekwipunkiem. Dwa rowery muszą udźwignąć ciężar: garderoby , kuchni, sypialni,  warsztatu naprawczego ,punktu pierwszej pomocy no i nas  !!! Razem to dość sporo.                                                                                                                                                                                             
przymiarka do roweru z pełnym ekwipunkiem
                                                                                                                                         Późnym popołudniem startujemy. Nocujemy u szwagierki Tereski aby uniknąć w dniu wyjazdu zatorów spowodowanych przez liczne pielgrzymki zmierzające na Jasną Górę. I to był dobry pomysł bo już dziś  jest ich sporo i nie jest łatwo przejechać pomiędzy nimi. Jutro byłoby znacznie gorzej. 


14.08.2013
Start-dworzec Częstochowa -jesteśmy gotowi do odjazdu

Ponad półtorej godziny przed odjazdem  autobusu jesteśmy już na dworcu. Pakujemy w pudła rowery. Trzeba odkręcić przednie koła i pedały, obniżyć siodełka , zabezpieczyć lusterka...itp. Tutaj okazuje się, że żaden z  2 kluczy rowerowych, które mamy  nie pasuje do odkręcenia pedałów. Na szczęście sklep rowerowy jest blisko i Leszek wsiada na rower i jedzie do sklepu aby kupić jeszcze jeden klucz. Mają tu również serwis więc mechanik pomaga poluzować pedały. Trochę stresu ale udaje nam się zdążyć na czas. Kiedy przyjeżdża autobus kierowca pomaga nam ulokować rowery w bagażniku. Mieszczą się dosłownie na styk. Jednak widząc nasze sakwy i worki każe nam dopłacić za "nadbagaż".Próbujemy się targować ale , niestety, płacimy dodatkowo 40 zł.     Nareszcie ruszamy i rozpoczyna się nasza podróż. Jedziemy przez Katowice, Kraków do granicy w Chyżne. Potem przez Słowację, Węgry (Budapeszt widzimy o godz. 3-ciej w nocy) i Serbię.  Na jednym z postojów rozmawiamy z kierowcą . Wypytuje nas gdzie jedziemy, na jak długo, opowiada  nam o kuchni bułgarskiej.  Gdy dowiaduje się, że jedziemy dalej do Turcji informuje nas, że z Sofii jest  bezpośredni  autobus do Istambułu.  Po namyśle postanawiamy skorzystać  z tego .W autobusie poznajemy także  małżeństwo -ona Polka on Bułgar.  Proszę Pana Bułgara aby napisał mi na kartce ..."proszę 2 bilety do Stambułu - jako bagaż mamy 2 rowery. "   Pan napisał o co prosiłam i dodatkowo oferuje swoją pomoc  przy załatwianiu formalności na dworcu.

15.08.2013

W Sofii jesteśmy przed godziną 13-tą. Biur podróży oferujących przejazd do Istambułu jest kilka , oferują  różne  godziny odjazdu. Z pomocą Bułgara szukamy takiego połączenia abyśmy nie musieli czekać zbyt długo. Jest potworny upał.  Chyba ze 35  stopni i niebo bez jednej chmurki. 
   Wreszcie znajdujemy odpowiednie  biuro i połączenie ale pani w okienku twierdzi, że wprawdzie są akurat miejsca wolne na najbliższy kurs  ale o tym czy rowery zostaną zabrane musi zdecydować kierowca. Trzeba go najpierw o to zapytać.    Bułgar zostawia nas gdyż jadą  z małżonką  dalej do Burgas i zaraz odjeżdża ich autobus. Nie pozostaje nam nic innego tylko czekać. 
   Dworzec w Sofii składa się  z dwu części. Do stanowiska (Nr 40), z którego odjeżdża autobus do Istambułu jest na tyle daleko, że nie jesteśmy w stanie sami sobie poradzić z przeniesieniem rowerów i bagaży. Przestrzegano nas przed Cyganami, których kręci się tu dość sporo.  Nie musimy szukać bagażowego - on sam od dłuższego czasu nas obserwuje i czeka już w pogotowiu z wózkiem transportowym. Uzgadniamy cenę przetransportowania - 15 Leva. Kiedy wykonał usługę chce aby mu zapłacić 15 Euro !!! Oburzam się na to i stanowczo upieram się, że powiedział 15 Leva ! On swoje - chce 15 Euro ! Targujemy się, ja  stawiam na swoim - daję mu 15 Leva. Jest wyraźnie niezadowolony , ale  w końcu macha ręką i odchodzi. Chyba jednak chciał nas naciągnąć.
   Mamy sporo czasu więc po raz pierwszy rozkładamy naszą kuchnię polową. Gotujemy wodę na herbatę i kawę i zjadamy posiłek. 
   Wkrótce podjeżdża nasz autobus -( turecki) , ale dwaj kierowcy, "stewardessa" są Bułgarami.  Pokazujemy im pudła z rowerami. Twierdzą, że są za duże. Pozostawiają otwarty bagażnik , sami zaś siadają nieopodal na ławce i w ogóle się nami nie interesują. Planowy odjazd jest o godz. 17tej, jest dopiero przed 16-tą. Próbujemy władować pudła do bagażnika.  Za wysokie! Wyciągamy je z powrotem na peron, otwieramy i Leszek opuszcza do oporu siodełka i kierownice, zagniatamy pudła zmniejszając ich wysokość i ponownie pakujemy  je do bagażnika. Tym razem pasują jak ulał. Wołamy kierowcę,  pytamy czy tak może być i czy możemy teraz kupić bilety.Jest ok!!!Biegnę do tej samej co poprzednio kasy i kupuję bilety. Wracam na stanowisko i pakujemy do bagażnika resztę bagaży.Tym razem nie płacimy dodatkowo ani za rowery ani za bagaż. Na naszym zegarku jest 15.50. Leszek stwierdza, że jest jeszcze dużo czasu do odjazdu  więc idzie poszukać "bezpłatnej" toalety i pospacerować.   Po pięciu minutach obaj kierowcy wstają i wsiadają do autobusu  pokazując mi gestem, że mam także wsiadać, pytają gdzie jest mąż.  Zaczynają się denerwować i wyraźnie dają do zrozumienia, że już odjeżdżamy. Pokazują zegarek. U nich jest godzina 17-ta.!!! Szok!!! Nie wiedzieliśmy tego, że jest różnica w czasie o 1 godzinę do przodu! Zaczyna się nerwówka. Przyszła pani z okienka kasowego sprawdzić czy rzeczywiście kierowca wyraził zgodę na zabranie rowerów. Dwaj kierowcy, pani  z kasy, i dwóch innych mężczyzn-   wszyscy stoją na peronie i pokrzykują, że jest czas odjazdu. Wpadam w panikę i zaczynam szukać Leszka. Biegnę  do poczekalni, jest wielka i pełno w niej ludzi - nie zważając na to głośno wołam, wybiegam na peron, potem biegnę wzdłuż ogrodzenia  dworca  i wołam spoza sztachetek, z daleka widzę, że kierowcy dają mi znaki, że odjeżdżają. Są wkurzeni ! Dobiegam do autobusu i proszę żeby jeszcze poczekali 2 minuty. Protestują, głośno krzyczą i pokazują na zegarek,  chcą wyciągać rowery. Jest 10 minut po czasie odjazdu. Wiele osób obserwuje mnie jak latam  tam i z powrotem do poczekalni i poza ogrodzenie i wrzeszczę już z całych sił. Naraz za ogrodzeniem - daleko - pojawia się Leszek. Beztrosko , powoli idzie rozglądając się nie wiadomo za czym. Wreszcie rusza pędem, musi pokonać sporą odległość aby  dotrzeć do autobusu. Kierowcy są w apogeum wściekłości, machają rękami , krzyczą ale widząc z daleka, że Leszek  już biegnie   odpalają silnik i powoli ruszają. ... Głośno i nerwowo komentują całe zdarzenie. Próbuję tłumaczyć, że nie wiedzieliśmy, że jest różnica czasowa...to głupie ale coś musiałam mówić aby jakoś załagodzić sytuację.  Ruszamy, pasażerów oprócz nas jest tylko trzech. Dopiero dalej dosiadają inni.  Autobus jest luksusowy, z klimatyzacją . Na każdym oparciu fotela jest mały ekran telewizora. Kilka programów, które każdy może niezależnie oglądać. W cenie 
Przed sobą mamy telewizorki
biletu stewardessa podaje nam kilkakrotnie :cudownie schłodzoną wodę do picia, ciastko, kawę , herbatę, nasączoną chusteczkę do wytarcia rąk opakowaną w folię z firmowym logo  biura podróży. 
Na granicy bułgarsko-tureckiej kierowca prowadzi nas do okienka gdzie kupujemy wizę  (15 Euro/osobę). Podróż do Istambułu bezproblemowa.


16.08.2013 

Jesteśmy w Istambule. Jest godzina 3-cia w nocy. 
Rozpakowujemy się na dworcu w Istambule

W podziemiach dworca gdzie nas wysadzono Leszek skręca  rowery.  Nie spieszymy się, jest wcześnie i jeszcze całkiem  ciemno. Robimy sobie kawę i herbatę, zjadamy śniadanie. Około 6-tej jesteśmy gotowi do jazdy. W dworcowym barze młody chłopak pokazuje nam  na mapie miejsce gdzie jesteśmy. Potem razem z kolegą wychodzi na zewnątrz i z zainteresowaniem ogląda nasze rowery.Są zdziwieni, że jesteśmy aż z Polski. Udzielają nam wskazówek jak mamy jechać w stronę morza. Ruszamy w miasto. Mimo wczesnej godziny jest już duży ruch. Około 9-tej jest już bardzo gorąco.Docieramy do Złotego Rogu czyli zatoki morza Marmara.Jedziemy kilka kilometrów ścieżką rowerową tuż przy brzegu zatoki.
Istambuł - przy zatoce Bosfor


 Z jednej strony ścieżki mamy  morze,  z drugiej rozciągnięte  bulwary, parki, skupiska niezbyt wysokich krzewów i  drzew. We wszystkich tych miejscach spotykamy  liczne grupy  koczujących Turków.Bezdomni? Włóczędzy? Bezrobotni?  Całymi rodzinami  siedzą  na trawnikach,  jedzą, śpią, robią  pranie. Wokół nich mnóstwo śmieci; pustych butelek i puszek po napojach, papiery, szmaty, poszarpane worki i torebki foliowe, tobołki, jakieś sprzęty niewiadomego użytku. Wszystko to sprawia niemiłe wrażenie i raczej staramy się te miejsca szybko omijać. 
   Około południa nieprzespana noc daje nam się we znaki. Rozkładamy materace na trawie  na  promenadzie tuż przy zatoce i w środku miasta Istambuł -ucinamy sobie drzemkę.W zasięgu wzroku mamy jakąś budkę gdzie siedzi strażnik (nie wiadomo czego pilnuje) i obok przywiązany pies. Po obiedzie (chińska zupka) jedziemy dalej wzdłuż zatoki. Docieramy do miejsca gdzie jest mnóstwo kafejek, restauracji, barów, kramów z warzywami i owocami, wreszcie rybami. 
Na poczekaniu sok ze świeżych owoców
Sprzedawcy nawołują , zachwalają swoje towary i zachęcają do zakupów. Przy rybnym kramie ulegam pokusie. Ryby są dziwne i bardzo drogie. Sprzedawca dość natarczywie pokazuje żebym wybrała sobie rybę a oni zaraz ją usmażą . Wybieram taką (jedna z tańszych), której cena wynosi 18 Lira/kg. Zjawia się nagle kelner, pokazuje, że jest miejsce na zaparkowanie rowerów i prowadzi nas na "zaplecze" czyli do restauracji, wskazuje stolik.Tłumaczę, że chcę tylko   1 sztukę -bo mąż nie lubi ryby. Czekamy około 20 minut ,  dostajemy butelkę wody i miseczkę z kostkami lodu. Potem szok cenowy! Usmażona 1 ryba razem z głową 2 plasterki pomidora, mała papryczka, wypita butelka wody ... kosztuje 25 Lirów!!!  
   "Dochodząc do siebie" - słyszymy naraz polską mowę. Dwa stoliki dalej siedzą  Polacy.Matka z dwoma dorosłymi synami, synową  przyjechali na pogrzeb szwagra czy wujka- Turka. Z nimi jest  również Turek -członek rodziny- mówiący po polsku. Od słowa do słowa... dowiadujemy się, że jest właścicielem hotelu, który znajduje się niedaleko tego miejsca.Zachęceni przez rodzinę ("to  nasz wujek, dobry człowiek, nie zedrze z was dużo") ... decydujemy się na nocleg w  hotelu  "wujka".  Ale musimy troszkę poczekać aż oni skończą posiłek. Zostawiamy swój nr telefonu , rowery pod ich opieką -idziemy na spacer . Potem "wujek" przysyła po nas samochód, który ma zabrać nas razem z rowerami . Niestety , auto jest zbyt małe. Zabiera tylko nasze worki. Kierowca pokazuje, że mamy jechać za nim.  20 milionowe miasto, godziny szczytu, tysiące trąbiących aut nie przestrzegających żadnych zasad ruchu  i my-  na obładowanych rowerach pomiędzy nimi w pogoni za "znikającym punktem" .  To był  niesamowity ponad 4 kilometrowy slalom i niesamowita jazda!  Jakimś dziwnym cudem daliśmy radę. Do dziś nie możemy w to uwierzyć.!!! 

   Po 2  nieprzespanych  nocach spędzonych w autobusie  - łóżko, ciepła w
woda...komfort! Po kolacji ruszamy  w miasto.  Dzielnica Sehzadebasi. Wokół hotelu wąskie,strome uliczki, sklepy, kramy, stragany.


sklep z suszonymi owocami
 Docieramy do bardziej nowoczesnej części  miasta. Mimo późnej godziny  miasto tętni życiem. Wszystkie sklepy, restauracje, kramy są otwarte. Towary "wylewają" się na chodniki, są dosłownie w zasięgu ręki. Tłumy ludzi. Głównie muzułmanie. Kobiety w czarczafach są w dużej  przewadze  nad tymi ubranymi bardziej europejsko .Trafiamy do parku, w którym odbywa się jakaś ceremonia ? może wspólna modlitwa?  Panowie i panie siedzą oddzielnie  na porozkładanych dywanikach bezpośrednio na trawie. Dochodzimy do jakiegoś meczetu -pięknie oświetlony z ogromnym dziedzińcem w środku.
Wieczorny spacer po Istambule
Z młodymi muzułmankami



Na dziedzińcu meczetu, w głębi tradycyjna studnia


  Po bardzo długim wieczornym spacerze  zmęczeni ale pełni wrażeń i zauroczeni  wszystkim co widzieliśmy w tym niezwykłym mieście wracamy do hotelu na zasłużony odpoczynek.
W hotelu przy recepcji spotykamy się z właścicielem hotelu, siedzi przy stoliku w towarzystwie innych  mężczyzn.Zapraszają nas do siebie, częstują turecką herbatą.
Płacimy za nocleg (75 Euro za 2 osoby - to cena już z rabatem specjalnym dla nas). Właściciel informuje nas, że rano będzie na nas czekać śniadanie.  W tym dniu przejechaliśmy  tylko po Istambule  łącznie  29 km.


17.08.2013


Śniadanie  typu "szwedzki stół". Musimy obsłużyć się sami. Napoje do wyboru to kawa - czarna lub z mlekiem,  herbata, napój pomarańczowy, woda.  Ponadto pokrojona wędlina, na gorąco podobna do naszej parówki podwędzona kiełbaska, dwa rodzaje sera (biały i topiony), biały chleb i bułki, masło,dżem, oliwki czarne i zielone, pokrojone pomidory, ogórki, papryka. Dosłownie "róg obfitości" - wszystko to w cenie noclegu.
Najedzeni do syta szykujemy się do opuszczenia hotelu. żegnamy się z właścicielem, który wychodzi z nami na ulicę , daje wskazówki jak mamy dojechać do mostu  łączącego Istambuł europejski z azjatyckim. Przygląda się jak uzbrajamy w bagaż rowery. Przyglądają się temu  również  sprzedawcy z sąsiadujących z hotelem sklepów. Oglądają rowery, zagadują, poklepują Leszka po plecach w geście przyjaźni i życzliwości. Jeszcze wspólne zdjęcie z właścicielem hotelu i ruszamy dalej.
Z właścicielem hotelu

 Część drogi pokonujemy ścieżką rowerową część szosą - pomiędzy trąbiącymi samochodami, małymi miejskimi busikami, tramwajami. Ogromny ruch, hałas, pośpiech.Docieramy do mostu Galata, przechodzimy go pieszo. Z niego mamy piękny widok na meczet Sulejmana Wspaniałego i rozciągnięte
Widok z mostu Galata na Meczet Sulejmana Wspaniałego
miasto na wzgórzu.


Jedziemy dalej do miejsca, w którym moglibyśmy przeprawić się z Istambułu europejskiego do części azjatyckiej. Przepływamy Bosfor  wraz z rowerami niedużym promem (3 Lira/osobę) i po niespełna 20 minutach jesteśmy już w Azji. 
Płyniemy wraz z rowerami promem do azjatyckiej części Istambułu

Jest tak samo upalnie (35 stopni), podobne uliczki,domy,  sklepy, stragany  i kafejki na chodnikach. Ta część miasta  jest chyba bardziej zaludniona. Jednak mniej  tu muzułmanów i kobiet w tradycyjnych  muzułmańskich strojach .  Tutaj zmęczeni upałem, spragnieni i głodni fundujemy sobie tureckiego kebaba (niestety z kurczaka - 7 Lira/porcję + zimna  Coca-Cola.) Pokonujemy ulice w mieście według schematu : "pod górę - w dół"   -jednak zdecydowanie częściej pchamy rowery pod górę. Wzbudzamy duże zainteresowanie. Kilkakrotnie napotkani przechodnie zaczepiają nas . Wypytują skąd jesteśmy (nie wszyscy rozpoznają naszą flagę). Gdy zatrzymujemy się aby kupić na ulicznym straganie  owoce podchodzi do nas mężczyzna . Zna rosyjski, długo rozmawiamy potem podpowiada nam w którą stronę mamy jechać, co zobaczyć. Jest uczynny, pomaga przytrzymać rower gdy pokonujemy wysoki krawężnik.  Przemierzamy ulice Istambułu piechotą. Wśród tłumów ludzi i aut trudno jest jechać.  Ulice  rozciągnięte na różnych  wysokościach , raz jesteśmy jakby  w kotlinie , innym razem dosłownie na szczycie góry. Miasto położone jest na 7 wzgórzach. Mam wrażenie, że pokonaliśmy wszystkie!  Za to widok miasta  "ze szczytu" ulicy - zapiera dech w piersiach.  Nowoczesne wieżowce, meczety, bloki, biurowce i małe domki - wszystko to razem wymieszane a jednak tworzy  to jakąś spójną  ,niepowtarzalną całość i klimat tego ogromnego miasta.  Oglądając się za siebie trudno nam uwierzyć , że pokonaliśmy tyle wzgórz i znajdujemy się  tak wysoko.  

Zaczynamy rozglądać się za noclegiem. Jesteśmy już na peryferiach miasta, jedziemy dwupasmową autostradą , samochody mijają nas w takim tempie, że nie możemy zmienić  pasa. Zatrzymujemy się na poboczu i czekamy na odpowiedni  moment . Ryzykując na granicy bezpieczeństwa przedzieram się na drugą stronę po pół godzinie. Leszek zostaje. Jesteśmy po dwu stronach drogi,  w dodatku na jej  rozwidleniu .Żadne auto nawet na chwilę nie zwalnia. Jedno wyskakuje nagle zza drugiego. Jest naprawdę niebezpiecznie. Stoimy tak ponad półtorej godziny.Zrobiło się już ciemno, nie mamy noclegu. Rozpaczliwie rozglądam się po otoczeniu. Z trzech stron autostrada na dość dużym wzniesieniu. Wysokie, podwójne barierki utworzyły zamknięty trójkąt, w środku którego  w dole rośnie trochę krzewów, drzew, wysokie trawy i chwasty . Przechodzę przez barierki,schodzę w dół i oglądam to miejsce przy świetle lampy stojącej wysoko przy drodze. Nie mamy innego wyjścia. Tu musimy przenocować. Wracam do Leszka. Dalej stoi po drugiej stronie drogi. Światła aut go oślepiają i nie pozwalają właściwie ocenić sytuacji. Jeszcze długo czekamy na okazję aby Leszek mógł się przedostać do mnie. Kiedy nareszcie się to udaje przenosimy bagaże i rowery przez barierki, przedzieramy się przez suche trawy i szukamy odpowiedniego miejsca na rozbicie namiotu. Trochę dalej mamy wodę, która tryska ze zraszaczy.To plus. A więc pierwsza nasza noc na łonie natury to miejsce  niczym "trójkąt bermudzki".



Nasza pierwsza noc na dziko w "trójkącie bermudzkim"

 Ponad głowami z trzech stron słychać jadące przez całą noc auta, widzimy z daleka wieżowce mieszkalne i biurowce. To ciągle jest jeszcze Istambuł.  Ale czujemy się mimo wszystko bezpiecznie. Jesteśmy raczej niewidoczni pomiędzy drzewami i dużo poniżej drogi. 
Dzisiejszy przejechany (a właściwie przechodzony)  dystans to tylko  15 km .


18.08.2013                                                                  

 Rano budzi nas słońce. Gdy po śniadaniu pakujemy się naraz widzimy mężczyznę, który z pewnej odległości nas obserwuje. To chyba mechanik od zraszaczy, bo nagle przestaje lecieć woda. Dobrze, że zdążyliśmy z poranną toaletą i śniadaniem.   Wymieniamy tylko gesty pozdrowienia, nie zbliża się do nas my też nie szukamy z nim kontaktu.Wydostajemy się na autostradę . 
Dodaj napis

Dziś bezproblemowo bo pokonujemy barierki z tej strony drogi, którą mamy jechać dalej.Jedziemy w kierunku Sile - po azjatyckiej części  Turcji - nad Morze Czarne. Droga bardzo dobra, ciągle upał,który powoduje, że korzystamy z każdego zacienionego miejsca jaki pojawia się na naszej drodze i odpoczywamy. Przy autostradzie nie ma tych miejsc zbyt dużo. Most, duża tablica, rzadko jakieś drzewo. Wypijamy ogromne ilości wody. Mamy ze sobą zawsze 4 butelki po 1,5 litra. Wodę kupujemy  w marketach lub małych sklepikach.Zawsze z lodówki,cudownie schłodzoną  chociaż po  godzinie jest już ciepła. Cena wody jest bardzo różna. Od 0,40  do 2,00 Lira/1,5 L. Pijemy tylko tą butelkowaną. 
Znaczną część drogi pokonujemy idąc pod górę i pchając rowery przed sobą.Dziś na nocleg  zatrzymujemy się we wsi  Yesilvadi. Upatrujemy dom z ogrodem. Idziemy zapytać gospodarzy o zgodę na rozbicie namiotu.Najpierw rozmawiam z kobietą, zastanawia się potem mówi, że musi zapytać męża. Gdy wyraża zgodę  szybko stawiamy namiot pod orzechem włoskim tuż przy ogrodzeniu z sąsiadem.Właśnie od sąsiadów przychodzi młody mężczyzna z 10-letnią córką. Zagaduje nas z ciekawością, pyta skąd jesteśmy, gdzie jedziemy. Jest miły pyta czy czegoś nie potrzebujemy z ogrodu wskazując na pomidory, paprykę,jabłka tuż przy siatce.Dziękujemy, wszystko mamy co trzeba.                                                                                                 
Kiedy  szykujemy sobie jedzenie  od gospodarzy przychodzi chłopiec i przynosi nam na talerzach kolację. Ryż z mięsem i warzywna sałatka. Ciepły posiłek zjadamy z przyjemnością. Potem rozmawiamy z gospodarzami. Oni po turecku my po polsku, "napracowaliśmy " się też rękoma, rysowaliśmy na papierze.Ale najważniejsze, że jakoś zrozumieliśmy się.  Gospodyni  przed domem na specjalnych paleniskach smaży w dwu ogromnych garnkach pomidory, długo  jeszcze w nocy przekłada je do słoików. Zapasy na zimę. Rano chciała nam podarować duży słoik tych pomidorów ale z uśmiechem odmówiłam pokazując, że  jest zbyt ciężki.                                                                               
O zmierzchu idziemy na spacer. Przy drodze domy raczej skromne, czasem nawet ubogie. Po drugiej stronie drogi siedzi starszy mężczyzna i jego syn. W dużym garnku  przy drodze gotują kukurydzę.Pewnie na sprzedaż. Młodszy mężczyzna zaczepia nas i częstuje kukurydzą, zrywa dla nas kiście winogron. Rozmawiamy z nim po rosyjsku. O życiu i cenach w Turcji, braku pracy... Opowiada, że ojciec jest Amerykaninem, matka Turczynką. On pracował trochę w Ameryce, uskładał na budowę domu, który postawił obok rodziców. Ot, taki sobie skromny domek z ogrodem już dziś ze  znacznie widocznymi oznakami braku remontów.                                                                                
Jest już ciemno gdy wracamy do namiotu. Noc jest piękna, gwiaździsta i ciepła. Głośny i nieustający koncert cykad nie pozwala nam długo zasnąć.  W nocy budzi nas parę razy szczekający pies gospodarzy. - 48 km.

19.08.2013                                                                  

Dość wcześnie wstajemy i pakujemy się.Gospodarze już kręcą się koło domu. Dajemy dwójce dzieci po paczce cukierków, gospodarzom drobne upominki. Są mili, pokazują, że możemy zjeść śniadanie na tarasie ale nie chcemy sprawiać kłopotu , zaopatrujemy się tylko u nich w wodę do gotowania, żegnamy się i odjeżdżamy.
Z rodziną turecką, u której spaliśmy w ogrodzie


 Śniadanie zjadamy potem na trasie.Mijamy ubogie wsie z pustymi, walącymi się domami, zarośniętymi ogrodami, domami, w których aż dziwi nas, że mieszkają ludzie. Krowy na drodze, na poboczu. Chodzą samopas , trzeba dobrze uważać aby nie doszło do kolizji z nimi.  Mijamy opuszczony hotel z restauracją  "Sultan" - może kiedyś miał swoje lata świetności, dziś powybijane okna, obdrapane ściany, odpadające tynki. Straszy przy drodze. Dojeżdżamy do dzisiejszego celu - Sile - spore miasteczko (-ponoć kurort) nad Morzem Czarnym.  
Dojechaliśmy do Sile - północna część Turcji nad Morzem Czarnym
                                    
                   Znowu znaczną część drogi pokonujemy pod górę a potem w samym miasteczku długo zjeżdżamy dość stromo przy zaciągniętych hamulcach w dół. Znajdujemy market aby zrobić zakupy i zaopatrzyć się w wodę.Potem szukamy  morza i plaży. Jest potwornie gorąco. Znajdujemy niedużą plażę prawie w środku miasta.


 Nie ma na niej dużo ludzi.Robi się tłoczno dopiero po południu.Na piasku sporo śmieci.Turcy zostawiają je gdzie popadnie. Butelki,puszki,papierki,łupinki słonecznika,resztki jedzenia.Plaży 
widocznie nikt nie sprząta.Robimy wokół siebie porządek zanim rozłożymy materace.Obserwujemy Turczynki muzułmanki ubrane w stroje kąpielowe. Bluzy z długim rękawem i kapturem lub chustka na głowie, długie dość luźne spodnie. Po wyjściu z wody siedzą w tym stroju w 35 stopniowym upale.Obok mąż tylko w kąpielówkach. Okropność.Natomiast ich  nastoletnie córki w bikini ! Hmm...trudno to zrozumieć. 
Muzułmanka w stroju do kąpieli

Zażywamy kąpieli, woda trochę zimna, ale po chwili przyzwyczajenia wydaje już się ciepła. Morze spokojne bez dużych fal.  Osłaniamy się od słońca bo już nadto jesteśmy poprzypalani. Słońce dosłownie parzy skórę. Na piasku nie da się stanąć gołą stopą .
Jest tak gorąco, że trzeba często chłodzić się w  morzu

Spędzamy cały dzień na plaży, kąpiemy się w morzu, odsypiamy też noc.   Przed wieczorem zbieramy się,      trzeba szukać miejsca na nocleg.Musimy wyjechać kawałek za miasto. Jednak

jedziemy i jedziemy kilka kilometrów i nie możemy wypatrzeć dobrego miejsca. Jest już późno, zaczynamy się niepokoić bo jak okiem sięgnąć rozciągają się wokół drogi pustkowia. Żadnych drzew, krzewów, zagajników.Zatrzymujemy się na poboczu,  zastanawiamy się co robić dalej. Naraz naprzeciwko nas jedzie motor. Mężczyzna macha do nas ręką i daje znaki abyśmy zaczekali na niego. Podjeżdża do nas, rozmawiamy po niemiecku.Opowiada, że wczoraj widział na drodze mężczyznę na rowerze z sakwami z niemiecką flagą. Podobny był do Leszka  (białe włosy) więc teraz pomyślał, że to on.Chciał z nim porozmawiać.Pyta skąd i dokąd jedziemy. Kiedy mówimy, że szukamy miejsca na nocleg - zaprasza nas do siebie. Mówi, że jest sam w domu, ma wolne miejsca do spania, że dla niego to nie problem.  Tłumaczy nam gdzie mamy jechać i na niego poczekać około 10 minut, bo jedzie coś załatwić.Przyjmujemy zaproszenie i jedziemy na wskazane miejsce. Po 10 minutach zjawia się Turek i pilotuje nas do swojego domu. Jest to nieduża szeregówka na ogrodzonym  i ładnie położonym terenie. Wprowadza nas do domu, pokazuje gdzie jest łazienka, gdzie mamy postawić rowery i gdzie przygotować sobie spanie.Pyta czy lubimy kurczaka.  Potem zostawia nas samych bo znowu musi gdzieś pojechać.  Opanowałam kuchnię, zmywam naczynia pozostawione w zlewozmywaku, wyjmujemy nasz czajnik i nastawiamy wodę na herbatę, szykujemy kolację. Wraca Turek, przywozi 2  gorące kurczaki z rożna, wyjmuje z lodówki inne produkty. Jemy na tarasie wspólnie kolację. Opowiada o sobie. Na imię ma Orhan, pracuje i mieszka z rodziną w Niemczech. Teraz przyjechał do domu na dwumiesięczny urlop. Zachciało mu się dziś kurczaka z rożna , jechał go kupić - spotkał nas. Potem my opowiadamy o swojej podróży. Na koniec mówię do niego po niemiecku: "Orhan, ty nam dzisiaj spadłeś prosto z nieba" i dziękujemy mu za zaproszenie. Jest skromny, szczery i  życzliwy. Mówi, że jutro możemy wspólnie pojechać do Sile  na plażę ładniejszą niż ta na której dziś byliśmy. Długo siedzimy na tarasie, rozmawiamy. Wieczór jest ciepły i spędzamy go bardzo miło w towarzystwie Orhana.----43 km--- 


20.08.2013

Na tarasie u Orhana
Rano zjadamy wspólne śniadanie. Orhan widząc, że wyjmuję pieniądze i próbuję mu zapłacić stanowczo protestuje.Nie chce przyjąć  zapłaty nawet za kurczaka, którego specjalnie dla nas przywiózł.Proponuje nam jeszcze zabrać wyjętego z lodówki arbuza i winogrona. Zostawiamy go jednak bo jest za duży i za ciężki. Zgodnie z umową wyjeżdżamy pierwsi, Orhan na motorze ma wyjechać pól godziny po nas. Mamy czekać na niego na drugiej krzyżówce po około 6 km. Mijamy jednak drugą krzyżówkę bo nie było na niej tabliczki z napisem "Centrum" - tak  przynajmniej zrozumiałam to co mówił Orhan. Jednak przejechaliśmy ponad 10 km i nie było następnej krzyżówki ani napisu "Centrum". Więc chyba jednak nie dogadaliśmy się tak do końca dobrze. Nie chcemy jednak wracać , jedziemy dalej. W ten sposób  nie spotkaliśmy się już więcej  z Orhanem.Szkoda, bo mógł to źle zrozumieć. Mam jednak do niego adres mailowy.Po powrocie napiszę i wyjaśnię nieporozumienie. 

Znowu upał nie do zniesienia.Szukamy więc  plaży. Znajdujemy ją 16 km dalej w małej miejscowości Serful.  Jest camping. Płacimy  po 10 Lira od osoby.(Zbiliśmy cenę z 15 Lira. )Plaża ogromna, jak zwykle pełno śmieci, których nikt nie posprzątał.Znowu robimy wokół siebie porządek.Stawiamy namiot na plaży  w pobliżu  namiotu dwu dorosłych Turków z trzema małymi chłopcami.Jest duży wiatr od morza, jeden z Turków pomaga nam opanować fruwający namiot. Częstuje nas potem ciastkami. W rewanżu częstujemy ich i chłopców cukierkami.
Pełne morze, wysokie  fale, które wręcz przewracają. Woda dużo cieplejsza niż w Sile.Do wieczora siedzimy na plaży.W pewnym momencie obserwujemy jak nasi sąsiedzi wyjmują z namiotu i rozkładają na piasku dywaniki.Płuczą stopy polewając je wodą z butelki. Rozpoczynają modły. Trwa to około 15 minut,potem znowu się rozbierają i korzystają z kąpieli w morzu
.Wieczorem przenosimy się z plaży na wydmy do lasku gdzie stoi już kilka namiotów. W sąsiedztwie rodziny z dziećmi próbujemy ustawić swój namiot. Ziemia jest tak twarda, że wbicie śledzi jest wręcz niemożliwe. Dodatkowo wiatr szarpie namiotem. Widząc to aż 3  mężczyzn z sąsiedztwa przychodzi nam z pomocą. Każdy przyniósł kamień i wszyscy razem z Leszkiem stukają  na czterech rogach namiotu usiłując wbić śledzie. Ciągają namiot z miejsca na miejsce w poszukiwaniu takiego gdzie jest to możliwe. Trwa to dość długo. Wzruszył mnie tutaj mały, może 2-letni chłopczyk, który w momencie gdy tamci stanęli  bezradnie nie wiedząc co robić dalej, znalazł nieduży kamień  i zaczął nim stukać w róg namiotu naśladując dorosłych. Inny trochę starszy chłopiec bez przerwy wskakiwał do namiotu i siedział w nim  zadowolony z siebie  bez względu na to co się działo
Turcy modlący się na plaży

wokół. Doszło do nieporozumienia, bo mężczyźni usiłowali pomóc, na siłę próbowali wbić śledzie a Leszek wkurzał się i szarpał namiot chcąc go przesunąć dalej. Nie wiedzieli o co mu chodzi i zrezygnowali w końcu z pomagania.  Jednak gdy zrobiło się już ciemno i jakoś uporaliśmy się z ustawieniem namiotu ,przynieśli nam gorącą herbatę.Potem kolejną herbatę przyniósł nam ojciec małych chłopców. Miło nas to zaskoczyło gdyż nie spodziewaliśmy się takiej życzliwości i zrozumienia ze strony  zupełnie obcych ludzi.Może to polska flaga, którą widzieli tak działała?---18,5 km---

21.08.2013                      
                       
Około 6-tej rano budzi nas straszna wichura.Wiatr szarpie namiotem, momentalnie wewnątrz namiotu pojawia się  pył piaskowy.Trwa to kilka minut,potem nagle wszystko ustaje.Nie chcemy tu zostać dłużej. Camping jest brudny, nie ma toalet ani ujęć wody. Pakujemy się i po śniadaniu wyjeżdżamy. Naszym celem jest dzisiaj Polonezkoy - co znaczy  polska wieś po turecku. Ponoć mieszka tu sporo Polaków, z którymi można dogadać się w ojczystym języku. Jak zwykle droga pod górę, znowu pchamy rowery w pełnym słońcu. Zbawieniem są dla nas  takie miejsca:  

                                                                woda z górskich źródeł. Nadaje się do bezpośredniego picia. Jest zimna i smaczna ,no i bezpieczna. Takich ujęć z wodą źródlaną  w górach przy drodze, we  wsiach i miasteczkach przez które przejeżdżamy jest sporo. Ta woda płynie bez przerwy. Turcy przyjeżdżają w takie miejsca i napełniają tu    wodą duże butle, wielkie pojemniki, butelki. My raczej używamy jej do gotowania ale także pijemy gdy zabraknie nam wody kupowanej. 


Przygotowywanie gomzele
Po drodze zatrzymujemy się na dużym parkingu gdzie jest sporo kafejek, bufetów, restauracji. Wybieramy jedną z nich aby zjeść tureckie gozleme. Jest to cieniutki placek  posypany tartym dość ostrym serem i zielonym szpinakiem.  Zapieczony potem w specjalnym piecu. Obserwujemy jak Turczynka przygotowuje go na naszych oczach.  Szybko i sprawnie wałkuje cienki placek. 
Gotowe gomzele i herbatka w typowej małej szklaneczce


              Do Adampol-Polonezkoy docieramy po południu.Nieduża miejscowość ze stromymi ulicami.Niektóre z nich mają polskie nazwy. Tak jak i restauracje,pensjonaty. Np. "Pod Jaworem" , "U Róży". Przechodzimy obok Domu Pamięci Zofii Ryży - dziś to muzeum dziejów Adampola. Niestety w dniu dzisiejszym zamknięte. Mijamy skwerek z wielkimi  posągami  Kobiety i mężczyzny wyrzeźbionymi w drewnie. Na nich tabliczka Lidia i Czesław Podlesny. Nie wiem kim byli, nie trafiłam nigdzie na informacje  o tych ludziach, ale czymś musieli zasłynąć w Polonezkoy skoro uwieczniono ich w posągach.
Posągi Lidii i Czesława Podlesnych

 Szukając noclegu 
trafiliśmy do restauracji "Róża" a w niej na Polkę -albo szefową albo pracownicę tej restauracji. Mówi trochę łamaną bądź "zapomnianą" już polszczyzną. Woła swojego zięcia, który zaoferował nam swój ogród na dzisiejszy nocleg. Jedziemy za jego samochodem zjeżdżając z bardzo stromej ulicy na którą z trudem  wcześniej udało nam się wspiąć. Cofamy się o jakieś 2 km. Mężczyzna proponuje nam dużą  luksusową przyczepę campingową z łazienką, podwójnym łóżkiem, telewizorem i klimatyzacją,  ustawioną chyba na stałe w ogrodzie. Dziękujemy tłumacząc, że potrzebujemy tylko niewiele miejsca na rozbicie namiotu.  Pozwala nam jednak korzystać z łazienki  i zostawia klucz od przyczepy.  Obok stoi druga taka sama przyczepa oraz mniejsza, w której
      
mieszka  młody  robotnik  pomagający przy budowie domu poniżej na placu. Gdy jemy kolację dzwoni do nas Polka mówiąc, że do ogrodu w nocy przychodzą dziki i żebyśmy nie wychodzili z namiotu. 
Zdążyliśmy się już przespać, jest po pierwszej w nocy gdy budzi nas tuż przy namiocie głośne chrząkanie, pomrukiwanie i odgłosy rozgryzanych orzechów . To spore stado dzików przyszło na kolację. Zachowują się bardzo głośno, ocierają się o namiot .    
Nawet świetlna iluminacja nie odstraszyła dzików
                                                                                                                                                                         Kurczymy się ze strachu przed ewentualnym atakiem. Słyszymy  2 męskie głosy,które próbują spłoszyć i odgonić od nas dziki.To robotnik i ktoś jeszcze inny. Jest naprawdę groźna sytuacja. Wstrzymujemy wręcz oddechy. Dziki na krótko odchodzą , jednak znów wracają i znów ocierają się o namiot. Są wyraźnie podenerwowane bo poruszają się coraz szybciej. Mężczyźni ponownie je odganiają głośno krzycząc i strzelając ślepymi nabojami .   To pomaga bo potem jest już spokój. Ale śpimy już bardzo czujnie z podkurczonymi nogami.                                                                                 -------43,5 km------

22.08.2013                           

 Żegnamy się z Polonezkoy. Szukamy rano w restauracji Polki lub jej zięcia aby podziękować, ewentualnie zapłacić za nocleg i ciepłą kąpiel. Niestety są tam już inni ludzie. Kierują mnie do biura a tam z nikim nie jestem w stanie się dogadać. Dają mi tylko wizytówkę.  Trudno, jedziemy dalej, podziękuję" mailowo.".  Na końcu miejscowości napis w języku polskim "Do widzenia" -to miły polski akcent w Adampol-Polonezkoy.
Żegnamy Adampol-Polonezkoy

Jedziemy przez Behozję , dobrą dwupasmówką. 
Około 15tej jesteśmy znów w Istambule w części azjatyckiej. Szukamy przeprawy na drugi brzeg Bosforu. Jeździmy wzdłuż kanału dwukrotnie tam i z powrotem  nie mogąc znaleźć promu. Zaczepiamy tureckiego rowerzystę. Młody chłopak w rowerowym kasku i stroju rowerzysty, który jechał w przeciwną do naszej stronę.  Pokazujemy mu mapę i tłumaczymy gdzie chcemy się przedostać. Chwilę się zastanawia , potem zawraca ze swojej drogi i każe nam jechać za sobą. Pokonujemy wspólnie spory kawałek drogi po zatłoczonych już ulicach. Chłopak znajduje wreszcie odpowiednie miejsce, pyta o godzinę odjazdu promu. Niestety, dopiero za 1,5 godziny. Pokazuje abyśmy jechali za nim dalej. Doprowadza nas do niepozornego miejsca z którego odpływają małe stateczki-barki. Właśnie taka stoi gotowa do odpłynięcia. Chłopak pomaga nam szybko wprowadzić rowery na pokład i od razu ruszamy. Nawet nie zdążyłam mu podziękować bo gdzieś nagle zniknął.,  podziękował mu Leszek bo jego rower wciskali wspólnie  gdy ja próbowałam swój utrzymać w pionie.(Mamy już sporo długów wdzięczności.!!! )
Wracamy małym stateczkiem do Europy !


Płyniemy już z powrotem do europejskiej części Istambułu. Wysiadamy w zupełnie innej części miasta niż byliśmy poprzednio. 

  Na luzie jedziemy wzdłuż wybrzeża.Czasem odbijamy w boczne, ciekawe uliczki, obserwujemy toczące się na nich życie. Potem wracamy na promenadę.Dojeżdżamy do największego mostu  Bogazici Koprusu łączącego  dwie części Istambułu - azjatycką z europejską. Jego konstrukcja, wysokość , długość jest imponująca. Robi ogromne wrażenie. Kiedyś można było nim przejść pieszo. Teraz jest to niemożliwe . Mogą nim przejeżdżać tylko pojazdy zmechanizowane.Przy promenadzie mijamy małe porty jachtowe dla bogaczy gdyż nie ma do nich dojścia  szary obywatel. Są bramki,strażnicy,karty klubowe.                                                                 
Są tu powszechnie widoczne ogromne różnice społecznościowe. Z jednej strony koczująca  w parkach biedota, tuż obok bogate  rezydencje, ekskluzywne restauracje i hotele.

Stylowa turecka kawiarenka

Trzymamy się wybrzeża gdyż tu dziś musimy znaleźć nocleg. I znajdujemy go obok zagrodzonego domostwa tuż przy samym kanale z pięknym widokiem na morze i stojące na redzie statki. Pytamy gospodarzy czy możemy postawić tu namiot. Wyrażają zgodę,nie interesują się nami specjalnie gdyż jesteśmy poza ich ogrodzeniem. Namiot stawiamy dopiero wtedy gdy jest już całkiem ciemno i nie ma już spacerowiczów.  Gdy szykujemy się już do spania nagle ze zraszacza   tuż obok namiotu tryska woda.Nie widzieliśmy go  wcześniej. Przesuwamy namiot w inne miejsce ale i tak  delikatna mgiełka moczy  ściany naszego domu. Po 2 godzinach zraszacz zostaje chyba automatycznie wyłączony. Całą noc śpimy spokojnie mimo, że jesteśmy w mieście , kilkanaście metrów za nami biegnie główna aleja przy promenadzie i jeżdżą nią samochody, miasto tętni życiem.                   -------------------------------- 35 km-----                                                                     

23.08.2013                                                                           

Dziś zwiedzamy  stary Istambuł . Jazda po mieście staje się "drogą przez mękę". 
Wysokie krawężniki  jak w żadnym innym mieście !

 Co rusz zmagamy się z potwornie wysokimi krawężnikami. To koszmar !!! Takich wysokich krawężników nie spotkaliśmy jeszcze nigdy w żadnym  innym mieście. Leszek musi mi dość często pomagać  aby te przeszkody pokonywać. Zaliczam wywrotkę gdy zbytnio rozpędzona i zagapiona na coś wypadam ze ścieżki rowerowej na ulicę. Mam zdarte kolano i krwawiącą ranę. Dobrze, że skończyło się tylko tak, mogło być gorzej, bo pędzące z naprzeciwka auta musiały mnie omijać.

 Jedziemy początkowo wzdłuż wybrzeża ciągnącego się przez kilkanaście kilometrów. Właśnie przypłynęła  nieduża barka i mężczyźni wyrzucają na brzeg złowione małże.Potem układają  równiutko worki na brzegu chodnika. Aż się nie chce wierzyć, że z tej małej łupiny wyciągnęli ponad 100 worków !!! 
Poławiacze małż

 Mijamy małe stateczki, ekskluzywne jachty i barki przerobione na stylowe restauracje,
Stylowe barki do przewożenia turystów - serwują również kawę, przekąski...

 miejsca gdzie kąpią się Istambułczycy. Nie są to plaże lecz całe pasma ogromnych rzuconych bezładnie kamieni, które służą raczej do ochrony nabrzeża.

 Mężczyźni skaczą z nich do wody a potem wdrapują się na nie z powrotem. Są tu też wędkarze,każdy z nich ma kilka wędek - ale nie widzieliśmy złowionych ryb.
                                                   Docieramy do meczetu Sulejmana Wspaniałego, tego który wcześniej oglądaliśmy z daleka z mostu Galata .Aby do niego wejść muszę się odpowiednio ubrać. Długa spódnica , chustka na głowę. Zwiedzamy go na zmianę bo ktoś musi pilnować rowerów. Wchodzę na dziedziniec środkowy i trafiam w miejsce gdzie są tylko  mężczyźni. Strażnik podchodzi do mnie i pokazuje, że muszę wejść innym wejściem, dla kobiet.
Na dziedzińcu meczetu - ja muzułmanka ?


 Wewnątrz meczetu trwają akurat modły i nie da się go w tym momencie obejrzeć. Obserwuję kobiety, siedzą w bocznych częściach dziedzińca i na tyłach. One nie mają wstępu do środka meczetu. Przez wysokie  okna z witrażami  niewiele widać. Jednak sam dziedziniec oddaje klimat i ogrom tej budowli.

Na bazarze korzennym

Niedaleko meczetu    w wąskiej małej uliczce znajduje się nieduży  bazar. Przede wszystkim suszone i marynowane owoce i warzywa, suszone korzenie  dziwnych roślin ,rozmaitych kształtów i kolorów. Widok zupełnie odmienny od tego, do którego my jesteśmy przyzwyczajeni.  Wszystko bardzo kolorowe, egzotyczne i naprawdę kuszące . Wokół unosi się mieszanka zapachów , która niesamowicie działa na zmysły. Wszystkiego chciałoby się  dotknąć, ,posmakować. Jednak trzeba być bardzo wstrzemięźliwym. Krótkie zatrzymanie wzroku na jakimkolwiek produkcie natychmiast  uruchamia aktywność - wręcz natarczywość  sprzedającego.  Zachwala, namawia , już waży...
Dodaj napis


      Po takim widoku jest się głodnym.










                                                                                                   
 Takich owoców (a może warzyw ?) jeszcze  nie widziałam. Chyba nawet nie wiedziałabym jak je zjeść? Na surowo? Jako dodatek do sałatek?







Z bazaru kierujemy się w  stronę Błękitnego Meczetu. Już na placu  Sultanahmet   zaczepia nas Turek i pyta czy nie szukamy noclegu.  Chce 28 Lira od osoby  za miejsce w pokoju 6-cio osobowym. Zachwala, że z internetem i śniadaniem.   Jest tu takich "poławiaczy turystów" więcej,jednak my z tym samym spotykamy się trzykrotnie. I trzykrotnie trzyma swoją cenę.  
Docieramy do  Bazyliki Sofia Haga. Akurat trwają remonty  jej zewnętrznej fasady a do wejścia do środka jest potworna kolejka.
Przed Bazyliką Haga Sofia

Na przeciw Bazyliki piękna fontanna. Korzystamy z jej wody aby się trochę schłodzić gdyż upał towarzyszy nam przez cały dzień. 

 Wreszcie docieramy do Błękitnego Meczetu. 
Przed Błękitnym Meczetem

Znowu do wejścia jest strasznie długa kolejka.Szukamy miejsca aby można było zostawić rowery. Strażnik w budce przy wejściu na plac nie pozwala nam postawić ich obok swojej  budki. Nie wiemy dlaczego.  Ustawiamy je  spięte razem w bocznej alejce w pobliżu meczetu. Przez jakiś czas obserwujemy, nikt się nimi nie interesuje chociaż przechodzi mnóstwo  pojedynczych osób, grup zorganizowanych. Stajemy w kolejce.  Tuż  przed samym wejściem muszę ubrać odpowiedni strój. Mają gotowe stroje w koszach . Z cienkiego płótna długa suknie z przyszytą chustą. Trzeba zdjąć też buty. Są przygotowane woreczki foliowe - jak w markecie.
Hmmm...bez komentarza


 Kolejka przesuwa się sprawnie.Wnętrze meczetu  robi niesamowite wrażenie.             
           
Przepiękne sklepienie
             Meczet jest ogromny. Cała podłoga wyłożona miękkimi  dywanami. Od tych dywanów unosi się niemiły zapach.  Zapach (?) spoconych stóp  i kurzu.  O ileż byłoby to trafniejsze gdyby turyści wchodzili w butach osłoniętych folią - lub tak jak u nas w szpitalach -  w specjalnych  foliowych papciach zakładanych na buty. Niestety, codziennie tysiące bosych stóp drepczących po tych dywanach musi siłą rzeczy pozostawiać te niemiłe ...zapachy.! 
Pomijając ten fakt - meczet prezentuje się wspaniale.  Wysokie kolumny podtrzymują kopułę,która usadowiona jest na wysokości 43 m.  Na ścianach   marmur i słynne błękitne kafle z Izniku wyrabiane  specjalnie na zlecenie sułtana z wyłącznym przeznaczeniem na ten właśnie meczet. Stąd jego nazwa - Błękitny.  

Po wyjściu z meczetu powietrze bucha na nas żarem. Upał jest nie do zniesienia. Przy kranach z wodą moczymy ubrania i stopy. Snujemy się  po ogrodach  w poszukiwaniu cienia potem zapuszczamy się  w ruchliwe uliczki pomiędzy sklepy,stragany . ,Spotykamy tu parę rowerzystów, którzy przyjechali aż z Hongkongu. Sympatyczni młodzi ludzie, on europejczyk ona Chinka. Pokazują nam na mapie jak  mamy dojechać do drogi, którą chcemy jechać dalej.                            
                                               
                                    Późnym wieczorem znów jesteśmy przy wybrzeżu. Nocleg znajdujemy w końcowym fragmencie zatoki w pobliżu portu dla jachtów. Na wzniesieniu, w bezpiecznym miejscu , kilkanaście metrów od budki, w której całą noc siedzą strażnicy. Po krótkiej rozmowie z nimi , zaakceptowaniu przez nich naszej obecności rozbijamy swój "obóz". Tej nocy zasypiamy szybko ,zmęczeni całodziennym przemierzaniem  ulic  wielkiego miasta.  W nocy odkrywam, że poniżej naszego namiotu  , śpi na drewnianych paletach bezdomny mężczyzna , który nas wcześniej zaczepiał mówiąc, że tutaj jest bezpiecznie.  Rano już go nie spotkaliśmy, pozostawił tylko po sobie poduszkę zrobioną z poszarpanych gazet owiniętych folią..                                                         ----  31 km----                                                                                                              

24.08.2013                                                               

Dzisiejszy dzień rozpoczyna naszą drogę powrotną. Musimy kierować się w kierunku granicy turecko-bułgarskiej w Malko-Tarnovo. 
Jedziemy dwupasmówką (D-100) w stronę dzielnicy Bakirkoy.   Po drodze w markecie zaopatrujemy się w pieczywo i wodę. Po kilkunastu kilometrach jedziemy wzdłuż ogrodzenia lotniska. Z daleka  widzimy jak co  kilka minut lądują samoloty. Im bardziej zbliżamy się   tym niżej  przelatują w poprzek drogi, którą jedziemy,  dosłownie tuż nad naszymi głowami. 

Od rana upał ,  droga bardzo dobra ale z mozołem znów pokonujemy "górę - dół". Żadnego cienia na bardzo długim odcinku. Kończy nam się woda a do następnej miejscowości daleko. Spotykamy  wreszcie wodę ze źródła. To cudowne miejsca (chociaż bardzo zaśmiecone) , które mogą nawet uratować życie. Napełniamy butelki, jedziemy dalej do miejscowości Tepecik.Jest późne popołudnie gdy  stajemy na rozjeździe dróg i nie wiadomo gdzie jechać dalej.Nie ma żadnego znaku.   Jesteśmy dość wysoko i z góry widzimy morze z lewej strony drogi  a po prawej ogromne jezioro. Z naprzeciwka jedzie motor. Zatrzymujemy go i pytamy starszego pana jak mamy dojechać do plaży. Rozmawiamy z nim po niemiecku. Pan i jego małżonka są bardzo zaciekawieni nami, rowerami i tym gdzie zmierzamy. Mówimy, że szukamy noclegu w pobliżu morza. Zawracają i każą nam jechać za sobą.  Ledwie nadążamy, jest bardzo stromy zjazd po niezbyt dobrej nawierzchni. Znów trafiliśmy na dobrą duszę, która pilotuje nas przez miasteczko, krętymi i stromymi uliczkami . Podwozi nas do długiego pasażu handlowego i pokazuje, że  50 metrów dalej jest już plaża.  Na koniec nas ostrzega słowami : "Ala, Lezek,(nie wymawia" sz") z tym noclegiem to musicie dobrze myśleć i patrzeć gdzie będziecie spać".  Uścisnął nam ręce, poklepał Leszka po ramieniu i odjechał. 
Ponownie jesteśmy nad Morzem Marmara. Piękna, ciągnąca się parę kilometrów promenada. 
Stragany, kafejki, restauracje , kramy z przekąskami. Jest już około 19tej, jesteśmy spoceni, brudni, głodni.Zostawiamy rowery z całym ekwipunkiem przy plaży i zanurzamy się w morzu. Wspaniałe ukojenie dla ciała po całym dniu jazdy. Potem szukamy miejsca do spania. Rozbijamy się w zakątku, który ma charakter ogrodu japońskiego. Za nami murek odgradzający nas od  przyhotelowego parkingu samochodowego, przed nami  szeroki pas zieleni, potem plaża i morze. Nikt nie zwraca na nas uwagi chociaż sporo ludzi snuje się jeszcze alejkami a kilka metrów z boku jest restauracja ze stolikami na powietrzu.  Noc mija spokojnie.

                                                  -----51 km  ------

 25.08.2013    
Tu spało się bardzo dobrze, mimo tego że byliśmy tuż przy morzu a za nami parking hotelowy i hotel turystyczny
                                                                        
Nad Morzem Marmara

Wstajemy wcześnie, szybkie śniadanie i już jedziemy wzdłuż Morza Marmara . Przed nami spory odcinek drogi, który pokonujemy pchając rowery pod górę. Po paru kilometrach znów widzimy  zatokę.Widzimy z daleka stojące przy brzegu auta, namiot, parasole. Żeby dotrzeć do tego miejsca musimy pokonać bardzo szeroki pas  wysokiej ale   suchej trawy . Znów pchamy rowery po nieprzyjaznej powierzchni. Znajdujemy pomiędzy sitowiem  wąski przesmyk  do wody. W pobliżu nie ma nikogo. O to nam chodziło. Robię pranie, mokre ubrania zawieszamy na sznurku rozciągniętym pomiędzy dwoma drzewkami. Jest tak gorąco, że wszystko wysycha w ciągu 45 minut. Naraz pojawia się starszy mężczyzna. Zagaduje nas, zaczynamy rozmowę. Po niemiecku, trochę po rosyjsku. Widzi, że pijemy ciepłą wodę z butelki, Leszek mówi, że niedobra, bo ciepła. Mężczyzna proponuje, że przyniesie nam zimną wodę. Uśmiechamy się  ale nie bardzo w to wierzymy. Do budynków jest bardzo daleko, nie widzieliśmy w pobliżu sklepu.Kiedy odchodzi szykujemy sobie obiad i odpoczywamy w cieniu . Mija ponad godzina kiedy z daleka widzimy, że ów mężczyzna idzie w naszą stronę i dźwiga dwie duże reklamówki. Częstuje Leszka zimnym piwem, daje nam butelkę schłodzonej wody i drugą butelkę z wodą zamrożoną. Siada przy nas, jest bardzo rozmowny, wesoły , chętnie opowiada o sobie, żartuje.

Miła pogawędka z bardzo sympatycznym Turkiem

 Kiedy
                          odchodzi chcę mu zapłacić za wodę i piwo ,  stanowczo odmawia przyjęcia pieniędzy.  Po raz kolejny spotykamy się z taką bezinteresownością i dobrocią obcego człowieka.  To miłe.
Jedziemy do późnego popołudnia. Na kolejny nocleg upatrujemy sobie duży ogród przy drodze w miejscowości Subasi. W głębi ogrodu skromny domek z dużym tarasem. Znów pytamy gospodarzy o zgodę na rozbicie namiotu. Długo nie mogą zrozumieć o co nam chodzi. Zastanawiają się i naradzają. Wreszcie wyrażają zgodę. Przychodzi ich syn i w trójkę stoją i przyglądają się przez cały czas jak stawiamy namiot i szykujemy spanie. Nie mogą się nadziwić temu co robimy. Odchodzą do domu, po chwili wraca mężczyzna i widząc, że szykuję posiłek zaprasza nas na taras gdzie jest duży stół, wygodne siedzenia i  kran z wodą. Przynosi  mi z ogrodu pomidory i paprykę. Potem gospodyni częstuje nas  gorącą zupą  z dyni , chlebem,  daje nam miskę jogurtu, który można kroić nożem. Smarujemy nim ogromne dwie pajdy białego  smacznego tureckiego  chleba. Po kolacji rodzina zasiada razem z nami na tarasie. Gospodarze częstują nas jeszcze winogronami z własnego ogrodu i zimnym arbuzem. Na koniec popijamy wszystko gorącą turecką herbatą. Oni opowiadają o swojej rodzinie, my o swojej. Pracują ręce i długopisy. 
Po kolacji na tarasie z rodziną Adila

Dowiadujemy się, że mają pięcioro dzieci, trójka już dorosłych pracuje i mieszka w Istambule, dwaj synowie, którzy siedzą z nami mają 16 i 17 lat. Są bardzo nieśmiali ale cały czas uśmiechnięci i ciekawi wszystkiego o czym mówimy. Gospodarz ma na imię  Adil, żona Hamira. Adil prowadzi sprzedaż kabin prysznicowych i okien. Dajemy gospodarzom i chłopcom drobne upominki  i wracamy do namiotu.                                                      Gwiazdy, cykady i okropna wilgoć. 

                        ------37 km---                                                

                                                           26.08.2013                                                                                                                                                                                                        Wyjechaliśmy o 7.30 żegnając się tylko z Adilem bo reszta chyba jeszcze spała. Wszystko mamy mokre od wilgoci dlatego postanawiamy jak najszybciej znaleźć miejsce na postój.  Rozbijamy ponownie  namiot i suszymy materace, poduszki, ubrania. Jemy śniadanie. Niedaleko nas kręci się bezpański wychudzony pies. Dzielimy się z nim posiłkiem i wlewamy mu do zrobionej na poczekaniu miski wody.  Jest już "nasz". Podchodzi blisko, merda ogonem wreszcie kładzie się tuż obok nas. Bezpańskie psy można w Turcji spotkać wszędzie. Nie są groźne, raczej płochliwe i trzymają się z dala od człowieka. Brudne, chude, wygłodzone nie stanowią zagrożenia. Częściej  szczekały i skakały do nas te psy, które miały właściciela. Bezpańskie nigdy.
 Gdy pokonujemy na piechotę kolejne wzniesienie z naprzeciwka widzimy pędzące w dół dwa rowery. To para młodych rowerzystów-sakwiarzy. 
Spotkanie na trasie. Belgijka i Szwajcar  jadą do Istambułu aż z Francji. Cały czas rowerami !

Pozdrawiamy się, zatrzymują się przy nas.  Ona Belgijka on Szwajcar. Już 2 miesiące jadą z Francji (cały czas rowerami) do Istambułu. Oglądamy swoje mapy, dzielimy się swoimi spostrzeżeniami i radami. Ja z Belgijką rozmawiam po niemiecku, Leszek ze Szwajcarem nie wiem po jakiemu bo Szwajcar  zna tylko francuski. Ale rozmawiają, gestykulują obracają mapami... Potem oni jadą w dół my dalej wspinamy się pod górę. Nie pocieszyli nas. Cała droga, którą jedziemy do Saray jest górzysta. A więc przed nami "góra-dół" !!! Jak ja to lubię!!!
Jest bardzo gorąco, kończy nam się woda. Zbaczamy z trasy do małej wioski w poszukiwaniu sklepu.Jest market, w którym kupujemy wodę po 0,40 Lira/1,5 L. Od kilku dni nie spotkaliśmy takiej taniej. Pod sklepem wypijamy   duszkiem dwulitrową butelkę  pysznego zimnego napoju z limonki.  To nam się bardzo podoba w Turcji. Woda i napoje są zawsze w lodówce. Nawet w najmniejszych wiejskich sklepikach. Gdy dojeżdżamy z powrotem do głównej drogi łapię gumę. To już drugi raz ! Zatrzymujemy się przy cmentarzu Leszek naprawia dętkę.---

Tą noc spędzamy w lesie na polanie. Noc spokojna.
Dla bezpieczeństwa poukładaliśmy wokół namiotu suche gałęzie . Trzask suchych gałęzi postawi nas na nogi w razie czego
                                                                   -----45 km ----

27.08.2013                                                                


Rano zbieramy się jakoś bardzo długo. Zaledwie ujechaliśmy parę kilometrów łapię kolejną gumę. To już trzecia!  Na szczęście nieopodal znajduje się mały "piknik" (tak nazywają Turcy przydrożne parkingi) . Jest woda, stoły i ławki. Robię pranie. 
Mimo, że jest to ujęcie wody górskiej jest tu strasznie dużo śmieci. Miejsce bardzo ładne ale....

Kolejny raz nasza turystyczna zwijana miska okazuje się dobrym wynalazkiem. Potem moczę w niej stopy.Och, jaka ulga! 


Leszek łata moją dętkę , ja przygotowuję obiad.  Pranie wysycha  po 40 minutach. Możemy jechać dalej.


Jesteśmy 10 km przed Saray gdy pęka szprycha w Leszka rowerze. Musimy znów przystanąć , trzeba dokonać naprawy. 
Przed 18-tą dojeżdżamy do wioski Kiyikoy    nad Morzem Czarnym z nadzieją na znalezienie noclegu. Jednak wioska położona jest  wysoko na skałach nad  morzem i nie możemy znaleźć żadnej plaży. Pytamy młodą dziewczynę ale tak nam tłumaczy, że wyjeżdżamy  z powrotem na główną drogę . Nie chcemy wracać do wioski bo wydała nam się ponura i  brudna.
Z mojego przedniego koła zeszło powietrze. Mam  po raz czwarty przebitą dętkę. Zaczyna zmierzchać więc  Leszek wymienia ją na nową i jedziemy dalej w poszukiwaniu miejsca na nocleg. Oddalamy się od wioski o kilka kilometrów gdy znajdujemy miejsce na wzniesieniu niedaleko drogi . Nieduża polana, od drogi osłania nas pagórek , w oddali widzimy las.  Kiedy jesteśmy po kolacji gotowi do spania słyszymy głosy wilków. Wyją przeciągle raz z jednej  raz z drugiej     strony. To budzi grozę i strach. Nasłuchujemy czy nie są przypadkiem zbyt blisko. Rozchodzi się echo więc trudno to określić. Wyją dość długo. Zamykamy szczelnie namiot i pełni obaw śpimy jak zające pod miedzą. Na wszelki wypadek mamy pod ręką sprzęt ochronny.  Jednak nie wydarzyło się nic złego. W nocy słychać  było wilki  jeszcze parokrotnie ale jakby dalej.             -----57,5 km-----


28.08.2013                                                                        

Dodaj napis

Znowu pod górę...
Rano jak najszybciej uciekamy z tego miejsca. Droga dobra ale więcej idziemy pod górę niż jedziemy. To zabiera nam cenny czas i nie pozwala zrobić więcej kilometrów. Okropny upał ,w dodatku jakaś dziwna inwazja małych muszek, które pchają się do nosa, uszu, ust. Całe chmury tych natarczywych owadów wirują  wokół nas. Nie ma sposobu aby się od nich opędzić.
Odbijamy od asfaltówki i jedziemy kilkanaście kilometrów dziurawą szutrówką.Pokonujemy kolejne wzniesienie pomiędzy wysokimi drzewami. Jedyna korzyść z tej drogi to cień, który dają drzewa. Jednak cień dają drzewa po lewej stronie drogi więc wielokrotnie idziemy "pod prąd" . Jak Turcy , wbrew wszelkim przepisom.  Za to od natrętnych chmar muszek nie sposób się uwolnić. 
 Jesteśmy na strasznym pustkowiu. Możliwe aby tą drogą jeździły jakieś pojazdy? Żadnych śladów jakiejkolwiek cywilizacji.  Szutrówka zmieniła się w wąską kamienistą dróżkę. Zaczynamy wątpić czy jedziemy tą drogą, którą pokazuje nam mapa.Skończyła nam się woda, nie piliśmy już ponad 4 godziny, mamy sucho w gardle.
 Wreszcie droga schodzi serpentynami w dół. W czasie zjazdu między drzewami połyskuje w dole górski potok. Gdy dojeżdżamy do niego widzimy  czterech mężczyzn siedzących na środku potoku na kamieniach . Popijają piwo. Nie zważając na ich obecność zostawiamy rowery na brzegu i wręcz rzucamy się do wody nie ściągając nawet sandałów.  
Woda jest krystalicznie czysta, moje sandały zabarwiły ją na czerwono

 Moczymy ubrania i schładzamy się wspaniale zimną wodą.  Mężczyźni przyglądają nam się z dużym zainteresowaniem.  Pytamy ich jak daleko jest do najbliższej wioski , w której jest market, mówimy, że musimy kupić wodę.  Po chwili jeden z mężczyzn wstaje i idzie do samochodu po czym przynosi nam po butelce  wody.Jest schłodzona , smakuje wybornie i niemalże ratuje nam życie. Wypijamy ją duszkiem. Kiedy chcę zapłacić mężczyzna kategorycznie odmawia przyjęcia pieniędzy. Krótka pogawędka i ruszamy dalej. Jak twierdzili Turcy do najbliższej miejscowości mamy 7 km.  Ale przyzwyczailiśmy się już do tego, że jak Turek mówi, że jest 2 km - to na pewno będzie ze 6 lub 8. Jak mówi, że  7 -  to strach pomyśleć ile jest naprawdę.  No i niestety, było ich do przejechania 16 ! A właściwie do "przedreptania" bo cały czas pod górę. I tutaj kolejny pewnik-zagadka.  ...Co jest za tym zakrętem ?  - " pod górę" . A co za drugim zakrętem?  - "też pod górę"! A za trzecim i czwartym ? - znów pod górę ! No to już za piątym zakrętem musi być wreszcie  w dół ! - Guzik ! Też pod górę !!!   Według tego schematu pokonujemy pieszo kolejne kilometry. Niestety, nie jesteśmy w stanie podziwiać i zachwycać się przepięknymi widokami, krajobrazami, skalnymi nawisami, pod którymi przechodzimy -bo  muszki zaatakowały nas ze zdwojoną siłą. Taka niesamowita inwazja nie pozwala nam nawet na moment podnieść głowy, nie mówiąc o jakimkolwiek postoju. Zasłaniam twarz bluzką bo nie da się dosłownie oddychać .Nie pomagają okulary. Muszki wpadają nam  do oczu , do ust, nosa, wręcz pchają się do uszu. Niczym w filmie katastroficznym. 
  Umęczeni tą plagą  docieramy do wioski Silviri . Gdy zjeżdżaliśmy z góry muszki zostały w tyle.Nareszcie możemy normalnie oddychać. Szukamy sklepu aby zaopatrzyć się w wodę. Dojeżdżamy do  centralnego miejsca we wsi.Nieduży plac, 2 sklepy, mały meczet oraz "bufet" gdzie mężczyźni piją herbatę. Gdy wychodzimy ze sklepu przy naszych rowerach stoi dwóch Turków. Z dużym zainteresowaniem oglądają nasze bagaże , macają opony, dyskutują na temat naszej flagi, podglądają licznik.Są ciekawi wszystkiego. Jeden z nich zaprasza nas na herbatę.  Siadamy przy stoliku na zadaszonym tarasie . Dosiadają się do nas inni.






  Ten, który nas zaprosił ma na imię Ali. Dobrze zna niemiecki. Drugi Turek -"Obieżyświat" (tak go nazwałam)  posługuje się rosyjskim i bułgarskim.  Jest bardzo rozmowny i wylewny. Specjalnie dla nas kupił 2 opakowania ciasta. Sam je pokroił i zachęca nas do jedzenia. Dużo opowiada o sobie, o tym, że pracował w Rosji, w Polsce w Czechach, Bułgarii  i w Syrii. Nie wszystko rozumiemy co mówi bo przeplata rosyjski z bułgarskim i tureckim.Proponuje nam nocleg u siebie w domu ale musielibyśmy jechać jeszcze około 10 km. Dziękujemy za dobre chęci ale wolelibyśmy przenocować gdzieś tutaj, potrzebujemy tylko miejsca na rozbicie namiotu. Wtedy Ali proponuje nam miejsce w swoim ogrodzie. Gdy zaczyna zmierzchać prosi abym z nim poszła  i zobaczyła to miejsce. Potem pokazuje mi kolejne dwa miejsca i mówi, że możemy wybrać to,które będzie dla nas najlepsze.  Wybieram duże ogrodzone pastwisko dla owiec, które jest własnością Alego. Mamy dostęp do wody i jest trochę na uboczu wsi. Ali mówi, że nie musimy się niczego obawiać,jest tu bezpiecznie.Za ogrodzeniem widzimy kilka domów. Ustawiamy namiot pod wielkim orzechem włoskim. Rozmowa przy herbatce trwała dość długo dlatego kolację zjadamy  gdy jest już całkiem ciemno.Zapowiada się ciepła, spokojna noc.----------------------------------------40 km


29.08.2013   

   Noc nie była spokojna. Już o 4-tej w nocy zaczął śpiewać muezin nawołując do modlitwy. Śpiewał bardzo długo i bardzo głośno. Jego głos rozchodził się  z 4 głośników ( na  cztery strony świata) -  umieszczonych na wieży meczetu stojącego niedaleko nas. Śpiewanie powtórzyło się po 6-tej rano.  Również inny śpiewak nie pozwolił nam pospać. Wczesnym świtem kogut od sąsiadów dreptał tam i z powrotem  przy ogrodzeniu w pobliżu naszego namiotu . I śpiewał cały czas tą samą melodię na tą samą nutę.  I kogut i pies z tej samej zagrody nie byli zadowoleni z naszej obecności. Bardzo donośnie  dawali nam to do zrozumienia.
Zgodnie z wieczornymi ustaleniami około 9-tej przyszedł po nas Ali zaprosić nas na kawę do siebie.  Byliśmy już po śniadaniu i gotowi do drogi. Poznaliśmy żonę Alego gdy przyniosła kawę do ogrodu. Bardzo sympatyczna i ciepła kobieta.
Tak samo jak Ali dobrze znała niemiecki. Oboje  przez parę lat pracowali w Niemczech , tam też są obecnie ich dzieci. Właśnie szykowali się do wyjazdu aby je w najbliższym czasie odwiedzić w Niemczech.  Po miłej pogawędce, wyposażeni przez gospodarzy w jabłka i kiście winogron ruszamy dalej.
Ali z  żoną.  Gospodyni podała kawę po turecku - mocną kawę  w malutkiej filiżance


Gdy jedziemy przez wieś kilka osób z tych, które włączały się wczoraj wieczorem do rozmowy przy herbatce - pozdrawia nas  teraz na pożegnanie. Zatrzymujemy się  na chwilę aby uścisnąć sobie dłonie z Turkiem-Obieżyświatem. Od rana już siedzi z kompanami przy herbatce.Żegnamy się z nim jak z dobrym znajomym. Bardzo gadatliwy ale sympatyczny człowiek. 
Gdy tylko zaczyna się droga pod górę - znów dopadają nas muszki. Toczymy z nimi tą samą nierówną walkę co wczoraj. One są górą i w przewadze! Jedziemy bardzo wąską i krętą drogą , na szczęście o w miarę dobrej nawierzchni. Mijamy 2 nieduże wioski ormiańskie. Budzimy duże zdziwienie wśród mieszkańców. Wydaje im się dziwne to, że ciekawi jesteśmy jak żyją na tym odludziu położonym wysoko w górach z daleka od większych aglomeracji miejskich i cywilizacji.  Widzimy grupę ludzi pracujących na polu, trudno powiedzieć co zbierają bo pole wydaje nam się wysuszonym od słońca  ugorem. Najczęściej przed domami siedzą kobiety pochylone nad suchymi  łodygami fasoli.  Mozolnie wyłuskują   nasiona z dużej sterty łodyg  rozrzuconych  na wielkich płachtach materiału. Gdzieniegdzie widać także zebraną kukurydzę , która suszy się  w kaczanach na słońcu. Pewnie gromadzą zapasy na zimę , którą w tych warunkach na pewno niełatwo przetrwać. 
Na dłuższy postój zatrzymujemy się dopiero w miasteczku Demirkoy. Zostawiamy na głównym placu rowery  oglądamy nieduży meczet, spacerujemy po ładnie zadbanym parku . Upał daje nam się we znaki . Wstępujemy do małej restauracji zachęceni dochodzącymi z niej zapachami. Tutaj zamawiamy kebaba z wołowiny.  Kelner przynosi nam zimną wodę i duży  dzbanek maślanki. Jest dobrze schłodzona i naprawdę pyszna.

                                                              

Spora porcja kebaba



Za cały posiłek (kebab, woda mineralna, dzbanek maślanki) płacimy 14 Lira. Przypomina mi się w tym momencie ta nieszczęsna jedna rybka, za którą zapłaciliśmy prawie dwa razy tyle.
Jest upalne południe, miasteczko jakby uśpione.Niewiele w nim ludzi. Ci,  których spotykamy siedzą  w parku na ławkach lub przed domami  chowając się w ich cieniu. Sklepy straszą pustkami.Gdy je mijamy sprzedawcy natychmiast pojawiają się na zewnątrz i zapraszają do środka w nadziei, że coś kupimy. 
Z miasteczka wyjeżdżamy wyboistą  dróżką , prawie przez 3 km zjeżdżamy w dół  aby potem znów wspinać się pod górę. To morderczy odcinek, jest tak stromo, że idziemy wręcz pochyleni  w pół. Momentami Leszek ciągnie mnie razem z rowerem na sznurku. Tu powstaje między nami spór. Ja narzekam, że ciągle idziemy pod górę, Leszek twierdzi, że ciągle zjeżdżamy w dół. Kto ma rację? Wspomnę o tym później.
W oddali  widzimy jakieś zabudowania. To jakaś ormiańska  wioska zaledwie z kilkoma ubogimi domkami. Nie widać mieszkańców, na poboczu stado kóz. Dochodzimy do miejsca gdzie droga rozwidla się, nie ma żadnego znaku , nie wiadomo w którą stronę iść dalej.  Dochodzimy do ostatniego domku we wsi , na skarpie przed nim siedzi mężczyzna, który zrywa się na nasz widok. Pytamy o drogę i ile jest kilometrów do najbliższej wsi. Twierdzi, że 25 chociaż wg nas nie może być więcej niż 7-8. Prawdopodobnie chce nas w ten sposób zatrzymać, bo zaprasza nas na herbatę. Wtedy zauważamy napis na jego domu "Bufe"   . Zgadzamy się na herbatę i zamawiamy 2 piwa. Pokazuje nam stół z ławami na skarpie, musimy się na nią wspiąć. Turek gotuje wodę na podwórku. Ustawia stary  żelazny czajnik  na palenisku ułożonym z cegieł. W pobliżu jego matka pochylona nad długim drewnianym stołem zmywa  w dwu miskach szklaneczki do herbaty.  Jest ich sporo. Płucze je potem pod zimną wodą przy kranie wyprowadzonym  na zewnątrz budynku. 
Za herbatę, która nam wcale nie smakowała , oraz 2 piwa płacimy 12 Lirów.

Dodaj napis

Po krótkim odpoczynku ruszamy dalej . Droga jest wąska i piaszczysta, momentami nie da się jechać aby nie zaliczyć wywrotki. 
Jest już na tyle późno, że szukamy już miejsca na postój. Kompletne pustkowie, cisza, nawet nie słychać ptaków. Postanawiamy zatrzymać się na noc na dużej polanie z pięknym widokiem na zalesione góry. W nocy słyszymy w pobliżu dziwny głos -trudno określić czy było to jakieś drobne zwierzę czy duży nocny ptak. Ale po chwili wszystko ucichło i do rana spaliśmy spokojnie.  


30.08.2013



 Ranek tak samo piękny. Błękitne niebo  bez jednej chmurki. Wydawało nam się, że już wyżej być nie może. A jednak po krótkim zjeździe znowu wspinamy się w górę. Droga szutrówka (nazwałam  ją "pyłówka""  ) bo kiedy mijał nas  samochód - w oczach, ustach , nosie mieliśmy pełno pyłu piaskowego. Takie tu odludzie, że przez cały dzień przejechały obok  tylko dwa samochody. Znowu znalazły nas muszki. To koszmar!  Droga dosłownie mordercza. Więcej idziemy pchając rowery niż zjeżdżamy w dół.  W dodatku po raz kolejny łapię gumę. Przymusowy postój .                           
Do  najbliższej wioski było 7 km ! Nie 25 ! Znowu kilka ubogich chałupek i ten sam scenariusz .Kobiety łuskające  fasolę, kozy, mężczyźni siedzący w grupce przy herbatce. Życie stoi tu w miejscu. To my stajemy się czymś co nagle ożywia tych ludzi. Są zdumieni tym, że jacyś turyści tędy przejeżdżają i to w dodatku na rowerach!   Pozdrawiają nas  przyjaźnie ale nie zatrzymujemy się na długo.Zaopatrujemy się tylko w wodę ze źródła i jedziemy dalej. Jesteśmy już bardzo zmęczeni i spragnieni (wypiliśmy wszystką wodę) gdy dojeżdżamy do kolejnej wioski Sukrupasa.  Widząc ją z daleka  już słyszymy  z meczetu śpiew muezina.  Widzimy same kobiety, które siedzą na ławeczkach przed domami. Żeby "zagadać " pytam czy woda płynąca z wystającej rury w murku jest dobra do picia. Kobiety przytakują. Jedna z nich przyniosła mi z domu kubek i pokazuje żebym nabrała sobie wody. Zapraszają mnie na ławeczkę obok siebie. Leszek szuka jakiegoś mężczyzny aby zapytać go o drogę  ale wszyscy są w meczecie, odprawiają teraz modły.  Droga skończyła się w wiosce. Domy okalają wąskie dróżki, nie wiemy gdzie dalej jechać. Wreszcie wychodzą z meczetu mężczyźni. Z zainteresowaniem oglądają nasze rowery, zagadują. Leszek wyciąga mapę , pokazuje gdzie chcemy jechać. Jeden z mężczyzn mówi po niemiecku. Wypytuje nas skąd  jesteśmy i dokąd jedziemy. Wreszcie pyta czy jesteśmy głodni. Odpowiadam, że jedliśmy już dzisiaj, potrzebujemy tylko wody. Dochodzi do nas Imam i włącza się do rozmowy. Naraz gdzieś odchodzi i kiedy jesteśmy już gotowi do odjazdu pojawia się i wręcza Leszkowi reklamówkę, w której są 2 chlebki i pomidory. Leszek wzbrania się ale Imam nalega. Inny mężczyzna wyrywa Leszkowi z ręki tą reklamówkę i pokazuje żebyśmy szli za nim. Prowadzi nas przed swój dom i zaprasza do ogródka gdzie stoi stół z ławami. Pokazuje żebyśmy jedli to co  dał nam Imam, przynosi nam sól do pomidorów.

           
                           

Wyjmujemy nasz sprzęt kuchenny Leszek gotuje wodę, robi 2 kawy-jedną częstuje Turka. Nagle za naszymi plecami pojawia się znów Imam i przynosi na 2 talerzach gorący posiłek dla nas. Duszone ziemniaki, kawałek kurczaka w sosie i fasolka szparagowa. Jesteśmy tym skrępowani ale Imam życzliwie się uśmiecha, poklepuje Leszka po plecach i nalega żebyśmy jedli. Sam odchodzi. Za chwilę widzimy jak odjeżdża gdzieś  samochodem.  Kolejny raz spotkaliśmy się z taką życzliwością , która nas zaskoczyła i  wzruszyła. Obiad był pyszny. Zjedliśmy go z ogromnym apetytem. Po dość długim odpoczynku znowu  serpentynami pniemy się w górę. Dochodzimy do kolejnej wsi położonej bardzo wysoko. Mała "zapyziała" osada bez utwardzonej drogi, chodzące samopas zwierzęta,  kilka domów i zaledwie kilkunastu starych mieszkańców siedzących leniwie przed domami.  Ale znalazło się tu coś co  kompletnie nie pasowało do rzeczywistości  i nas bardzo rozbawiło. To znak "przejście dla pieszych"



Nie widzieliśmy tu ani jednego auta i tylko przy dwu zagrodach stały wozy konne. Hmm... Zabawne...Po wyjeździe z tej wioski czeka nas nagroda. Zjazd w dół przez 4,5 km !!! Kręta , nawet niezłej jakości droga stromo spadająca w dół. 
I nareszcie dojeżdżamy do długo oczekiwanego Derekoy. Większa wieś ale już z marketami, restauracją,sklepami. Robimy zakupy, posilamy się przed marketem korzystając ze stołu i ławek na zewnątrz sklepu. 
Z Derekoy jedziemy już porządną dwupasmówką. Ale nie omijają nas wzniesienia , które pokonujemy na piechotę.
Znowu znajdujemy na nocleg urocze miejsce daleko od wszelkiej cywilizacji.                                                                                                                          
           

Na wzniesieniu, na dużej otwartej przestrzeni pod dębem.  W nocy słyszymy dzika - samotnika jak gryzie żołędzie niedaleko namiotu. Może mu nie smakowały ? Odszedł dość szybko.   Potem śpimy już całą noc  spokojnie.


31.08.2013                                                                                   

Rano nie spieszymy się. Do granicy mamy tylko około 10 km. Jedziemy dobrą drogą. ale niestety,  serpentyny  pną się tylko do góry. To kolejny dzień zmagania się z muszkami, nie odpuszczają, towarzyszą nam za każdym razem gdy idziemy pod górę. Nareszcie zjeżdżamy w dół  przez 5 km i z największą szybkością jaką osiągnęliśmy do tej pory- 53 km/godz.!Można by było i szybciej  ale ostrożność nakazuje zdrowy rozsądek. Przy tak obciążonych rowerach to i tak spore ryzyko. 
Do granicy dochodzimy jednak pieszo bo droga  znów się wnosi.
Przejście graniczne jest nieduże. Nie ma tu wielkiego ruchu. Większość samochodów ma rejestrację bułgarską, ale jest też sporo aut niemieckich. Mijamy samochody i przechodzimy do przodu. Nikt nie protestuje. Odprawa po stronie tureckiej przebiega sprawnie i bezproblemowo. 
A więc żegnamy się już z Turcją,                                      




 Przed nami Bułgaria. Przy odprawie paszportowej bułgarski "pogranicznik" woła "Viva Polska" i uśmiecha się do nas  "pełną gębą".   Gdy dochodzimy do celników kontrolują właśnie bagaże w tureckim aucie osobowym. Zatrzymujemy się ale celnik widząc polską  flagę  daje nam znak abyśmy  szli dalej. Bez sprawdzania dokumentów i bagaży. To wyraz przyjaźni polsko-bułgarskiej albo  fakt, że jesteśmy już w kraju Unii Europejskiej.


 Jesteśmy na przejściu Malko Tarnovo.                    




 Miasto widzimy w dole.  Zjeżdżamy do niego kolejne 5 km w dół bez kręcenia pedałami.  I tutaj wrócę do tego kto miał rację czy częściej zjeżdżaliśmy w dół czy pchaliśmy rowery pod górę.?   5 km  przed turecką granicą i 5 km po stronie bułgarskiej   ostrej jazdy w dół mówi samo za siebie o tym jak wysoko musieliśmy się wspiąć. !  Więc kto miał rację?  To oczywiste, że ja. :)
W Malko Tarnovo robimy zakupy w markecie. Wszystko tu dużo tańsze aniżeli w Turcji. Zatrzymujemy się w parku gdzie zjadamy posiłek i wypijamy litrową butelkę zimnego bułgarskiego piwa.
 Kierujemy się na drogę do Burgas. Jest jednopasmowa  (E-87),   bardzo dobrze utrzymana i jedzie się po niej komfortowo. Późnym popołudniem jesteśmy w miejscowości Zvezdets. Zatrzymujemy się w przydrożnym sklepie aby uzupełnić zapasy wody. Przed sklepem siedzi grupa Cyganów. Głośno rozmawiają na nasz temat, ale unikamy wdawania się w rozmowę. Obok sklepu stoi trzypiętrowy blok.Od razu widać, że zamieszkują w nim Cyganie. Część mieszkań opuszczonych , powybijane szyby, często okna wyjęte razem z futryną. Budynek obdrapany, brudny, wokół niego pełno śmieci. Jak najszybciej staramy się odjechać z tego miejsca. Po paru kilometrach zaczyna padać deszcz. Pierwszy raz od ponad 2 tygodni. Stajemy przy małym lasku i stoimy ponad pół godziny pod drzewami.  Kiedy deszcz zmienia się w małą mżawkę jedziemy dalej.  Za nami jedzie Cygan na rowerze.  Dziwnie się zachowuje. Czujemy niepokój bo jest już późno, zaczyna się szarówka. Gdy zjeżdżamy z niewielkiego wzniesienia w Leszka rowerze pęka dętka i opona.  Musimy stanąć. Momentalnie dopadają nas muszki. Wręcz atakują. W tym czasie kiedy Leszek wymienia oponę i dętkę ja wymachuję wokół niego i siebie kamizelką odblaskową aby odgonić muszki. Na niewiele się to zdaje. Cygan podjeżdża do nas i coś mówi. Nie rozumiemy go. Przygląda się chwilę i skręca w wąską dróżkę w stronę jakiejś wsi.Po naprawie staramy się jak najszybciej odjechać  i pędzimy ile sił w nogach.
Nocleg znajdujemy na wzgórku przy szosie między wysokimi suchymi ale zmoczonymi przez deszcz trawami. Przestało padać ale w powietrzu jest wilgoć. No ale spać  gdzieś trzeba bez względu na wszystko.
                                                -----51 km -----


01.09.2013                                                                                                    

Od samego rana świeci piękne słońce.Namiot po nocnym wilgotnym powietrzu jest mokry, nasze ubrania także. Powoli szykujemy sobie śniadanie i wszystko suszymy w słońcu. Wyruszamy na trasę dość późno ale wcale nie spieszymy się. Jak zwykle prześladują  nas  muszki. Jedziemy bardzo ładną drogą , Burgas jest coraz bliżej.  Chcieliśmy zatrzymać się tutaj ale gdy pytamy o camping dowiadujemy się, że w Burgas nie ma już żadnych campingów. Są tylko luksusowe hotele i pensjonaty. Nie mamy tu czego szukać. Znajdujemy market "Billa"  zaopatrujemy się w wodę, piwo chleb, wędlinę, ciastka. Kupujemy też gotowe , pieczone i jeszcze ciepłe  skrzydełka z kurczaka i na  małym skwerku  zjadamy je popijając  zimnym piwem (kulturalnie, z kubeczków).Obserwuje nas policjant siedzący w samochodzie ale widocznie jesteśmy grzeczni skoro nas nie zaczepia.

Postanawiamy jechać do Pomorie. Pamiętamy je z naszych czasów młodzieńczych, chcemy je zobaczyć teraz.      



                                  

     Późnym popołudniem docieramy do miasta i od razu kierujemy się na promenadę wzdłuż brzegu morza. Jest już późno więc zaczynamy się rozglądać za miejscem do spania. Jednak nie znajdujemy odpowiedniego. Wracamy kawałek do miasta i idziemy główną ulicą, szukając campingu. Znajdujemy go dopiero za trzecim podejściem. Camping był budowany prawdopodobnie w latach 70-siątych. Odstaje standardem od dzisiejszych wymogów  i oczekiwań turystów. Ale mamy pokój w skrzydle gdzie jesteśmy sami. Łóżka, czysta pościel , ciepła woda , łazienka tylko do naszej dyspozycji to dla nas prawie luksus. Płacimy 10 Leva od osoby za noc (zbiliśmy cenę z 15 Leva) . Cena określa proporcjonalnie standard - ale nie narzekamy. Decydujemy się zostać tu przez 2 dni. Mamy wreszcie  możliwość naładowania,komórek, aparatu foto,  tabletu , nawigacji oraz maszynki do golenia.Szkoda tylko, że nie ma internetu. 
Robimy sobie dobrą kolację , ciepły prysznic i dzisiaj  smacznie śpimy w łóżkach.                                            ----- 69 km-----

02.09.2013                                                                           


Od rana robię wielkie pranie, wykorzystuję piękną pogodę bo nie wiemy jaka
 będzie jutro. Znów jest bardzo gorąco więc nie spieszymy się z pójściem na plażę. Idziemy na spacer po mieście szukać wspomnień. Ale miasto zmieniło się bardzo i nie możemy poznać miejsc, w których byliśmy prawie 30 lat temu. Nowe budynki, nowe hotele, pensjonaty liczne sklepy i stragany o całkiem innym wyglądzie niż kiedyś.  Poza tym Pomorie było w tamtych latach niewielką miejscowością, teraz to duże , rozciągnięte miasto - kurort nadmorski.
Kiedy zgłodnieliśmy zamawiamy w restauracji obiad. A właściwie tylko drugie danie,które wprawiło nas w osłupienie kiedy je nam przyniesiono.




4 duuuże porcje mięsa  w sosie , 5 "kuleczek" ziemniaków, wielki talerz frytek i wielka porcja sałatki szopskiej (zachwalał ją nam kierowca autobusu, z którym jechaliśmy do Sofii). Tą ilością najadłoby się 4 dorosłych i to bardzo głodnych mężczyzn! Owszem, było smaczne ale  ja nie byłam w stanie tego zjeść.
Popołudnie spędzamy na plaży kąpiąc się w morzu i odpoczywając.



 Wieczorem  długo  spacerujemy brzegiem morza a potem snujemy się po  zatłoczonych , rozświetlonych uliczkach. Sporo tu jeszcze  turystów , wieczór jest bardzo ciepły i zachęca też mieszkańców do wyjścia na ulicę.  
                         




03.09.2013


Cały dzisiejszy dzień odpoczywamy i spędzamy go  "na luzie".  Rano wychodzimy do miasta po zakupy, potem plażujemy i kąpiemy się w ciepłym morzu.  Po późnym obiedzie wsiadamy na rowery ( bez obciążenia zachowują się dziwnie. Trudno je opanować, są za lekkie ? )  i jedziemy do nowej dzielnicy Pomorie.


 Ta  ładna część miasta , śmiało zasługuje na miano kurortu nadmorskiego. Zadbane  i pełne turystów ulice . Nowoczesne witryny sklepowe, wzdłuż deptaku spacerowego mnóstwo kafejek, barów, restauracji i kramów z przekąskami, warzywami, owocami.  Na chodniku kwitnie sprzedaż domowej produkcji trunków. Króluje "Rakija" i wino. Usiłujemy znaleźć bar gdzie smażą ryby, ale niestety. Poza ekskluzywnymi restauracjami ryby nie uświadczysz, a cena, tej w restauracji zawrotna! Za to prawie w każdym punkcie  gastronomicznym wszechobecna pizza!  Nie mamy na nią wcale  ochoty.
Zostawiamy  spięte razem rowery pod drzewem na głównym deptaku a kiedy do nich wracamy podchodzi mężczyzna i pyta za ile chcemy je sprzedać.   Dopiero wtedy zauważamy, że  obok stoi  używany rower z przyklejoną do siodełka ceną.  No cóż, nasze są w tym momencie bezcenne i nie podlegają sprzedaży. Mają przed sobą jeszcze długą drogę.  Mężczyzna jest rozczarowany bo wyraźnie mu się spodobały. 


W dzisiejszym dniu zrobiliśmy na nich po mieście :

----------------------------15 km --------

04.09.2013              



Po 3-dniowym odpoczynku nabraliśmy sił do dalszej podróży. Wyruszamy bez pośpiechu dopiero około godziny 11-tej.  Na parkingu przed marketem - gdzie robimy ostatnie  zakupy na dalszą podróż- spotykamy  dwie pary  młodych  Ukraińców. Są ze Lwowa.  Podróżują samochodem , jadą teraz  do Varny. Wymieniamy pozdrowienia a potem toczy się już rozmowa. Oni opowiadają nam o swojej podróży , my  o swojej. Są zaciekawieni Turcją.  Rozmawiamy  o życiu  i cenach żywności w Polsce i na Ukrainie.Jeden z mężczyzn zna trochę język polski więc  łatwo nam się rozmawia.


Jest ładna pogoda, słońce chowa się trochę za chmury ale jest ciepło. Zaraz za miastem  kupujemy na straganie wielkie kiście winogron. Żeby się nie pogniotły zjadamy je "na poczekaniu".Są słodkie i pyszne.



Jedziemy przez jakiś czas niezbyt dobrą nawierzchnią. Ale najważniejsze, że tereny w miarę równinne. To prawie komfort, bo już prawie zapomnieliśmy, że można jechać nie wspinając się pod górę. Po drodze mija nas kilka  cygańskich małych wozów konnych. To częsty widok na bułgarskich drogach. Cyganie w ten sposób przemieszczają się oraz przewożą różne rzeczy.  Zebrane z nieuprawnych pól suche trawy dla konia,  worki , w których często jest kradziona z pól kukurydza , winogrona lub inne plony,  meble i sprzęt kuchenny.



Po południu zaczyna się chmurzyć ,zanosi się na deszcz.Nie czekając aż zacznie padać dość szybko rozglądamy się za noclegiem. Nie jest to łatwe bo wokół nas rozległe, otwarte  przestrzenie lub  zaorane pola.  Kiedy widzimy przed sobą  pole słoneczników wiemy, że tam musimy szukać miejsca. Zbaczamy w wąską polną dróżkę  i kilkadziesiąt metrów od drogi, pomiędzy słonecznikami i wysokimi trawami  stawiamy namiot. Zdobyte doświadczenie mówi nam, że rano znów wszystko będziemy mieli wilgotne. Może jeszcze dodatkowo padać deszcz. Ale  nie mamy innej opcji.
Kiedy kończymy kolację nagle zauważamy, że niedaleko stoi mężczyzna i przygląda się nam z zaciekawieniem. Zdziwienie jest po obu stronach. On się dziwi co my tu robimy , my, że  na takim odludziu trafił się "intruz".  Najlepsze co można zrobić w takiej sytuacji to uśmiech, pozdrowić "intruza"  i zagadać do niego. Pytamy czy pole słoneczników jest jego. Gdy potwierdza pytamy dalej czy jest to dla niego problem, że zostaniemy tu na noc. Żaden problem.  "Intruz" mówi, że jest rolnikiem, dzisiaj (akurat dzisiaj!!!)  zacznie zbiór słoneczników , pokazuje, że niedaleko stoi jego kombajn.
Potem widzimy go w kabinie wielkiej maszyny gdy przejeżdża tuż obok nas i przyjaźnie macha do nas ręką. Martwimy się, że widocznie będzie pracować w nocy i będzie hałasować. Jednak po chwili znika nam z oczu pomiędzy słonecznikami i nic nie słyszymy. 
W nocy wypogodziło się, świeci księżyc, niebo lśni gwiazdami a przed nami Wielki Wóz. Mnie usypia a Leszka denerwuje szalony koncert cykad. To pierwsza zimna noc. Trochę zmarzliśmy.
                                                                       -----46----km

05.09.2013


Rano słoneczniki nadal stoją.
Jak się spodziewaliśmy musimy czekać aż wyschnie namiot i nasze ubrania. Słońce pięknie świeci od samego rana, robi się ciepło.
Dochodzimy do głównej drogi i wjeżdżamy na jednopasmówkę do Sofii. Jedziemy wzdłuż częściowo już uprzątniętego  pola słonecznikowego. Ciągnie się przez kilka hektarów. Po około 2 km widzimy w oddali pracujący  kombajn naszego rolnika. Do miejsca, w którym spaliśmy ma jeszcze spory kawałek. Czyżby  celowo zaczął od drugiego końca aby nam w nocy nie przeszkadzać?   Jest za daleko aby go pozdrowić, ale może nas widzi? Na wszelki wypadek macham ręką. 
Mamy mało wody więc zatrzymujemy się  przy przydrożnym zajeździe,  gdzie bije źródlana woda   i  uzupełniamy  zapasy. 
Decydujemy się na wcześniejszy obiad. W spisie potraw dziwne nazwy,które nam nic nie mówią. Po konsultacji i trochę na chybił-trafił zamawiamy pieczone udko kurczaka , kaszę zapiekaną w cieście , szopską sałatkę (tym razem bez papryki, z cebulą) i "bob cupę" , która okazuje się zupą fasolową.  W miarę smacznie ale bez rewelacji.
Przed nami spore miasto Ajtos. Nie wjeżdżamy do centrum  aby nie zbaczać zbytnio z trasy . Robimy zakupy w pierwszym napotkanym markecie i wracamy na drogę główną.  Na końcu miasta z kamieni uformowana jego nazwa oraz wielki pomnik jakiegoś bułgarskiego bohatera. W jego cieniu długo odpoczywamy, bo upał daje się nam we znaki, popijamy zimne piwo. 
W tym czasie na drodze widzimy dwóch rowerzystów z sakwami z bułgarską flagą. Jesteśmy jednak zbyt daleko a oni jadą z góry zbyt szybko i nie zatrzymują się. Może nas nie zauważyli. Szkoda, bo takie spotkania są zawsze ciekawe i dodają skrzydeł.



Dalsza droga już nie jest taka płaska.Zaczynają się wzniesienia ale ciągle jeszcze udaje nam się na nie wjechać nie zsiadając z roweru.
 Po obu stronach drogi ciągną się  rozległe plantacje winorośli . To karnobacki region słynący z produkcji win. Na kilku plantacjach rozpoczęto już zbiory owoców. Tam gdzie winogrona przeznaczone są do sprzedaży - zbiera się je  ręcznie. Mijamy siedzące na poboczu drogi duże grupy mężczyzn  i kobiet  pracujących lub odpoczywających w cieniu drzew. To tymczasowi pracownicy zatrudnieni do zbiorów. Obok nich specjalne kosze i  wózki transportowe. Niektórzy pozdrawiają nas i machają rękoma. 
         
                                                                -----43 km-----



 06.09.2013                                                                           




Dzień zaczyna się pracowicie. 3 pęknięte szprychy w Leszka rowerze, które trzeba wymienić. Naprawa opóźnia nasz wyjazd na trasę, ale wcale się nie spieszymy. Przed nami roztacza się piękny widok. 
Jesteśmy bardzo wysoko. Wszystko co widzimy przed sobą jakby leżało u naszych stóp. Od drogi oddziela nas pasmo przebarwiających się już dębów. Poniżej widać drogę wspinającą się do góry, którą dziś będziemy jechać.


 W oddali - aż po horyzont - pola, plantacje winorośli, sady brzoskwiniowe , pagórki.Naokoło nas ogromna pusta przestrzeń ,tylko od strony drogi osłaniające  namiot  kępy wysokich traw i roślin. Takie widoki dają człowiekowi dziwne poczucie  władzy i wolności.  To co ogarniam wzrokiem wydaje się być naszą własnością  i naszą  wolnością. Do tego świeże powietrze, słońce, lekki wiaterek. Cudownie !
Zaledwie wspięliśmy się na szczyt drogi  - po 2,5 km - Leszek ma przebitą  dętkę   w przednim kole.  Przymusowy postój i kolejne klejenie dętki. Za to w nagrodę jedziemy potem z górki ponad 2 km. 
Znów ciągnące się kilometrami plantacje winorośli. Na niektórych pracują robotnicy, na innych  maszyny zbierają owoce.  Te ,na pewno przeznaczone są na wino.


Mijamy nieduże  miasto Karnobat słynące nie tylko z produkcji win ale i popularnego w Bułgarii alkoholu typu  koniak  - "Rakija" . Ładne zadbane centrum z ogromnym placem pośrodku , reszta miasta niezbyt urokliwa.

Plantacje winorośli ciągnące się jak okiem sięgnąć poza Karnobatem zaczynają nas niepokoić.  Mamy dobre jedzenie, zimne piwo, chcielibyśmy zjeść wcześniej kolację a tu miejsca na nocleg nie sposób wypatrzeć.  Przy drodze albo  plantacje albo zaorane pola .Nie ma miejsca, w którym można by się ukryć. Żadnej  zatoczki, lasku, skupiska zieleni, które osłaniałyby od drogi. Ogromne, otwarte przestrzenie. Jedziemy przez 25 km wypatrując bezskutecznie jakiegokolwiek punktu zaczepienia.  Kiedy widzimy niedużą groblę i odrobinę zarośli  w pewnej odległości od drogi - pokonujemy rów i brniemy przez suche trawy i chwasty w to miejsce. Jest dobrze. Trochę krzaków z jednej strony, z drugiej winorośle. Ustawiamy tak namiot, że przed nami znów roztacza się piękny widok na porośnięte lasami góry.  U ich podnóża w oddali 3 małe wioski, które widoczne są dopiero wtedy gdy robi się ciemno i zapalają się w nich światła. 
Noc bezchmurna, gwiaździsta i  ciepła.  Od podnóża góry rozchodzi się w nocy odgłos jadących pociągów.
 Słyszymy trzaski łamanych suchych gałązek  od strony krzaków i znów mamy  gościa - dzika.  Jest sam i ponieważ nie był to  zaproszony gość , zabawił niedługo.
                                                                 -----69 km-----


07.09.2013                       


Rano przed nami taki piękny widok na góry, że nie chce nam się wstawać.Patrzymy długo w pozycji leżącej. I z tej pozycji Leszek stwierdza kolejną pękniętą szprychę w swoim rowerze. Więc kolejna naprawa. 
Mamy sporo czasu a do Sofii już tylko około 250 km.
Po śniadaniu i naprawie roweru wracamy na trasę . Na dziś mamy zaplanowany pobyt nad jeziorem w pobliżu miejscowości Gurkovo.   Mijamy jezioro z lewej strony drogi i jedziemy do miasteczka  po zakupy. Musimy zboczyć z trasy .  
 Przed marketem   mijamy wielki parking dla TIR-ów. Naraz ktoś nam mówi po polsku "dzień dobry" . To Polak , kierowca TIR-a który wraca z marketu z zakupami.  Pierwszy  Polak którego spotykamy w Bułgarii. My wracamy - on jedzie do Turcji. Chwilę rozmawiamy ale kierowca spieszy się i szybko odchodzi.
Zaopatrzeni w pieczywo, warzywa, biały owczy ser, wędlinę i wodę  wracamy około 3 km nad  duże jezioro Żrebcevo. I tu nasze rozczarowanie. Nie ma mowy o kąpieli. Brzeg jeziora opanowali wędkarze , jest ich sporo i każdy ma nastawione po kilka wędek. Siadamy na piasku i czekamy aż zakończą swoje połowy.  Czekamy dalej po kolacji a oni  nadal wszyscy siedzą.  Rozbijamy namiot w pobliżu wody. Leszek idzie  do sąsiadów po prawej nawiązać  rozmowę.Trochę po rosyjsku, trochę po polsku ale jakoś dogadują się . Gdy robi się ciemno część wędkarzy odjeżdża, jednak sąsiedzi i z prawej i z lewej zostają. To dobrze, daje nam to poczucie bezpieczeństwa. Nie będziemy tu  sami. W nocy widzimy światełka spławików, rozpalone ogniska i słyszymy dzwoneczki przyczepione do wędek.


08.09.2013                                                               

Rano idziemy obejrzeć nocne połowy. Panowie twierdzą, że w nocy spali. Faktycznie w namiocie mają łóżka polowe. Ich połów jest niewielki -  6 szt  w tym jedna ryba dość spora.




Zwijamy się po śniadaniu, żegnamy się z wędkarzami i kierujemy się do drogi głównej. Jednak jeszcze na drodze od jeziora Leszek łapie znów gumę. Już nie zliczę która z kolei ! Naprawia dętkę na poboczu drogi.
Dzień jest upalny, droga wznosi się do góry. Nie ma ani odrobiny cienia. 
Na obiad zatrzymujemy się w młodym sosnowym lasku. Dziś nasza polowa  kuchnia serwuje czerwony barszczyk z fasolą. Po obiedzie ucinamy sobie w cieniu sosen drzemkę.
Mijamy senne , małe wioski, w których nic się nie dzieje. Ludzie czasem z zaciekawieniem nam się przyglądają, pozdrawiają.
Gdy mijamy przydrożny zajazd widzimy  przed nim 4 rowerzystów-sakwiarzy. Zatrzymujemy się aby z nimi porozmawiać.  Są to Niemcy. Jadą przez BuŁgarię do Macedonii.Sympatyczni, rozmowni panowie w średnim wieku.




Opowiadamy o swojej podróży, oni o swojej. Robimy pamiątkowe zdjęcia , życzymy sobie nawzajem szczęśliwej  podróży i "szerokiej drogi".

 Przed nami miasto Kazanlak.  Na jego przedmieściu spore getto cygańskie.  Małe domki - najczęściej jednoizbowe.  Cyganie nie mają w domach ani prądu ani wody. Korzystają z zewnętrznych  ujęć źródlanej wody z gór doprowadzonych do ich osad. Bezustannie lecąca woda tworzy ogromne kałuże i błoto między domami. Uliczki nie mają twardej nawierzchni. W odległości zaledwie paru metrów od domów cuchnące wysypisko śmieci. Miasto śmieci im nie wywozi, oni też ich  nie sprzątają a własne śmieci wyrzucają po prostu niedaleko progu własnego domu. Widok jest okropny i smutny. Nie chce się wierzyć, że w dzisiejszych czasach  ludzie jeszcze tak mogą żyć.
Jedziemy przez miasto w poszukiwaniu marketu aby zaopatrzyć się w wodę butelkową i inne produkty.
Na wylocie z miasta kolejne duże getto cygańskie.   Jego sąsiedztwo  z wysokimi blokami mieszkalnymi - gdzie wokół panuje ład i porządek- jest zaskakujące.




Dziś musimy dość daleko odjechać od miasta aby jak najdalej znaleźć się od Cyganów.                                                       -----56 km-----


09.09.2013                                                                                                      


Po spokojnej nocy nowy gorący dzień. Ta sama ładna droga. 
Sofia coraz bliżej. 

Po kilkunastu kilometrach zatrzymujemy się w miejscu gdzie mogę zrobić pranie.  Jest stół, ławki, i ujęcie górskiej wody.  W ciągu paru minut zatrzymuje się tu kilka samochodów. Przy wodzie robi się kolejka. Każdy ma więcej niż jedną butelkę. Czekamy aż odjadą abym mogła dokończyć pranie. W tym czasie pojawia się też w celu nabrania wody starszy pan na motorku elektrycznym. Widząc nas i nasze rowery z uśmiechem podchodzi do nas. Wita się , wypytuje skąd i dokąd jedziemy. Rozmowa  trwa długo, bo starszy pan jest zafascynowany naszą podróżą i tym, że właśnie podróżujemy na rowerach. Opowiada dużo o sobie. Ma na imię Cwetan. Jest sympatycznym, otwartym i bardzo wylewnym człowiekiem. Daje Leszkowi 2 kawy "Nescaffe" i wręcza nam 2 orzechy włoskie na szczęście. Zebrał je z drzew przy drodze, ma ich nieduży woreczek.  Wymieniamy adresy i telefony. Cwetan obiecuje, że zadzwoni do nas. (Dzwoni do nas rzeczywiście po 10 dniach). 





         Żegna się z nami bardzo serdecznie , jakbyśmy byli dobrymi znajomymi. Potem jedzie dalej w tym samym kierunku co my. My wyruszamy znacznie później. Jednak gdy jesteśmy już na trasie widzimy na poboczu stojącego Cwetana czekającego na nas.  Informuje nas, że celowo czeka aż przejedziemy bezpiecznie,  bo na poboczu kręcą się  Cyganie i strząsają orzechy z drzew. Wcześniej Cwetan ostrzegał nas  abyśmy uważali na Cyganów . Swoją obecnością w tym miejscu ubezpieczał nas przed nimi.  To było miłe z jego strony i wzruszające, że znów obcy człowiek wykazał tyle troski wobec nas.

Jesteśmy w miasteczku Manolok. Szukamy sklepu, ale niestety wszystkie są zamknięte bo mają dwugodzinną przerwę. Obok sklepu, pod który podjechaliśmy  jest park . Postanawiamy odpocząć w cieniu drzew.  Zaczepia nas młoda kobieta i zaczyna się rozmowa. Leszek wyciąga naszą turystyczną kuchenkę i gotuje wodę na kawę. Kobieta widząc to mówi, że zaraz zawoła właściciela sklepu aby otworzył sklep mimo przerwy. Specjalnie dla nas. Zaprasza też do siebie na kawę. Wzbraniamy się nie chcąc sprawiać kłopotu. Za chwilę przychodzi właściciel sklepu , otwiera go abyśmy mogli zrobić zakupy. Zostawiamy rowery i bagaże pod opieką kobiety. Wygląda na szczerą i uczciwą. Gdy wracamy dalej nalega abyśmy poszli z nią do jej domu. Przyjmujemy zaproszenie.

Kobieta mieszka niedaleko parku w niedużym domku  z ogrodem otoczonym murem.   Z ogrodu jest piękny widok na Bałkany. Siadamy w ogrodzie przy stole, na który Marija zaraz przynosi pokrojoną wędlinę,chleb, zimną Colę i butelkę swojej roboty "Rakiji".  Marija bardzo dużo mówi  jest szczera i bezpośrednia.  Nie przejmuje się tym , że nie wszystko rozumiemy co mówi, jednak jakoś jesteśmy w stanie porozumieć się. Pokazuje nam swój dom,ogród, spiżarnię w ziemiance i zapasy na zimę. Wręcza mi słoik konfitury z figi , które zrobiła sama. Miło spędzamy popołudnie z Mariją popijając zimną Colę i  mocną "Rakiję."




Wymieniamy adresy, telefony , zapraszamy Mariję z przyjacielem do Polski. Czy skorzysta?
Kiedy zbieramy się do odjazdu Marija przynosi nam z ogrodu pomidory, paprykę, ścina piękne kiście winogron , daje mi jedną z dwu gruszek, które zostały na drzewie a Leszkowi wręcza butelkę Rakiji.  Potem odprowadza nas aż do drogi głównej. Widzę ją jeszcze w lusterku jak stoi i długo macha ręką na pożegnanie. 

Mówiono nam, że Bułgarzy są bardziej powściągliwi w okazywaniu przyjaźni w stosunku do Polaków.   Dzisiejsze spotkanie z Cwetanem i Mariją  potwierdza fakt, że na pewno nie wszyscy są  tak mało życzliwi, a nawet wręcz przeciwnie...

Zrobiło się późno  czas znaleźć 
miejsce na spanie. Odbijamy od drogi głównej i jedziemy kawałek polną ścieżką w kierunku niewysokich  zarośli, które dojrzeliśmy z drogi. Rozbijamy się na polanie osłoniętej od drogi wysokimi krzakami porośniętymi jeżynami. Miejsce wydaje nam się "trafione" ale o zmierzchu przejeżdża w pobliżu samochód dostawczy a potem drugie auto, które podjeżdża prawie pod nasz namiot. Wysiada z niego postawny mężczyzna ale widać , że nie ma złych zamiarów. Mówi, że jesteśmy na jego prywatnym terenie. Stosujemy nasze już wypróbowane metody zachowań w takich sytuacjach. Rozmowa przebiega po rosyjsku w przyjaznej atmosferze. Potem obydwaj panowie wypijają po łyku podarowanej przez Mariję Rakiji. Właściciel pastwiska opowiada nam o swoim ranczo, owcach,koniach  i o kredytach, które zaciągnął aby kupić ogromne połacie ziemi i 800 owiec.  Wszystko co nas naokoło otacza należy do niego. Po długiej rozmowie zawozi nas swoim autem na ranczo.Oprowadza pokazując maszyny,własną małą elektrownię,ujęcie wody ,miejsce gdzie buduje nowy dom, wreszcie zdjęcia wszystkich zwierząt i rodziny.  Gdy robi się już całkiem ciemno odwozi nas z powrotem pod sam namiot i życzy spokojnej nocy. 
Dziś mieliśmy sporo wrażeń, poznaliśmy w nieciekawych miejscach  ciekawych ludzi , spotkaliśmy się z ich spontaniczną serdecznością i dobrocią. Takie spotkania są czymś bezcennym, pozostają na dłużej we wspomnieniach  i w pamięci. Pozwalają wierzyć, że świat nie jest aż taki zły bo obraz jego tworzą również  tacy właśnie bezinteresowni  ludzie.
                                                                                ------40 km -----

10.09.2013                                                  


Noc była spokojna i ciepła pomimo padającego deszczu. Dzień zapowiada się słoneczny, na niebie czysty błękit. Po śniadaniu powoli pakujemy się. Miejsce naszego biwaku pozostawiamy czyste, jakby nas tu w ogóle nie było. Nasze śmieci zawsze zabieramy ze sobą, nigdy nie zostawiamy ich w miejscu noclegu. Gdy brniemy przez pastwisko do głównej drogi nadjeżdża właściciel. Jest zdziwiony, że tak szybko wyruszamy. Żegna się z nami i życzy szczęśliwej podróży. 
Mijamy po drodze rozciągnięte sady brzoskwiniowe i plantacje winorośli. Cały czas jedziemy mając po prawej stronie rozciągnięte pasmo górskie. Dziś spaliśmy u podnóża Bałkanów Płanica, wczoraj zjeżdżaliśmy dość ostro pokonując pasmo Srebrnej Góry.
Mijamy Karlovo i dojeżdżamy do miasta Sopot



Chcieliśmy je zobaczyć aby porównać z naszym Sopotem.  To miasto jest oczywiście całkiem inne.  Góry są jakby w mieście, tuż za zakrętem. Bloki mieszkalne sprawiają wrażenie, że są przyklejone do zbocza gór. Mieszkańcy na pewno mają piękne widoki ale w środku miasta taki widok napawa strachem i budzi respekt przed potęgą natury. Brr... nie chciałabym tu mieszkać.! Nie ma w Sopot kantoru , był w Karlovo, które wcześniej minęliśmy. Szukamy więc banku aby wymienić Euro na Leva. Zdziwienie moje budzi fakt, że kasjerka przy wymianie żąda ode mnie paszportu a potem długo wpisuje moje dane do komputera. Unia Unią ale biurokracja jeszcze ciągle  z zamierzchłych czasów. 
Poza miastem stajemy zaledwie około 20 m od drogi przy małym lasku sosnowym. Dziś na obiad mamy żurek z kiełbasą i makaronem. Kiedy jemy już gotowy posiłek nagle zjawia się młoda Cyganka. Spaceruje przed nami dosłownie w odległości trzech kroków. Chodzi tam i z powrotem, gdzieś dzwoni i wysyła sms-a. Już jesteśmy czujni i niespokojni. Cyganka siada przed nami na wyciągnięcie ręki. Szybko pakujemy się i pospiesznie -chociaż udajemy spokój- wracamy  na drogę. W tym momencie podjeżdża samochód typu dostawczego, w którym siedzi dwóch Cyganów.  Coś uknuli, to widać po ich zachowaniu.  Odjeżdżamy bardzo szybko aby oddalić się z tego miejsca. W lusterku wstecznym widzę, że Cyganka znowu gdzieś dzwoni i wymachuje rękoma.  Po drodze mijamy grupy Cyganów , którzy na poboczach  strząsają orzechy z drzew.Znów mają długie kije w rękach. Jesteśmy niepewni ich zachowania i czujemy prawdziwy strach. Na szczęście mija nas sporo aut jadących w jedną i drugą stronę. To daje nam poczucie bezpieczeństwa. Bułgarzy nie lubią Cyganów. Na pewno w razie czego  nam pomogą.

 Mijamy kolejne miejscowości  gdzie tuż przy drodze są cygańskie getta. Smród, brud, ubóstwo. Ale widzimy także domy piętrowe, pomalowane, stoją pod nimi samochody. Widać, że zamieszkują je bogatsi Cyganie. Takie wioski i miasta przejeżdżamy na pełnym biegu.
Znajdujemy miejsce na nocleg trochę poniżej drogi na rozległym pastwisku. Przed nami trzy wzgórza , z lewej strony niewielki lasek , w głębi wysokie pasmo gór. 
O zmroku rozlega się naraz przeraźliwe wycie wilków a potem  ujadanie i odgłosy toczącej się strasznej walki pomiędzy samotnym dzikim psem a wilkami. Towarzyszy temu wszystkiemu popiskiwanie i wycie  młodych wilczków. Wszystko to dzieje się  gdzieś niedaleko. Może na wzgórzach a może w lasku?  Zamarliśmy ze strachu nie wiedząc co robić. Za późno na przeprowadzkę .Odgłosy walki trwały około 5 minut potem wszystko ucichło. Jednak świadomość obecności  wilków w pobliżu nie napawa optymizmem. Opryskujemy namiot dezodorantem, przygotowujemy swoją "broń" (gaz obezwładniający  w aerozolu) aby mieć ją w zasięgu ręki. Kuchenka gazowa, zapałki, ułamane na poczekaniu kije, latarka. Czy to wszystko wystarczy ?
Zamykamy się szczelnie w namiocie i ...długo nie możemy zasnąć. W nocy słyszymy ponownie wycie rozlegające się z obu stron namiotu. Jakby się wilki nawoływały. Ale głosy dochodzą raczej z daleka.  Do rana śpimy już czujnie i niespokojnie.


11.09.2013                                                                                



Z tego lasku i tych wzgórz dochodziły głosy wilków

Wilki nas nie zjadły. Żyjemy. Gdy zaświeciło słońce od razu czujemy się lepiej i pewniej. Zanim wyruszyliśmy na pastwisku pojawił się pasterz z psem i stado owiec. Ich zagroda była niedaleko nas , zobaczyliśmy ją jak tylko wyjechaliśmy na drogę. Po 1 km znowu w Leszka rowerze guma w przednim kole.
Zaczyna się chmurzyć i wkrótce  zaczyna siąpić deszcz.  Około kilometra zjeżdżamy w dół a potem już tylko prowadzimy rowery pod górę. Idziemy baaardzo długo  ale za to podziwiamy piękne widoki gór . Zarówno pokrytych drzewami jak i nagich skał zwisających prawie nad drogą.  Przechodzimy przez 4 mosty zawieszone pomiędzy górami.  Gdy mijają nas duże samochody wyczuwa się drżenie całej konstrukcji mostu. A pod spodem straszne przepaście. Wysokość mostów oraz odległość do ziemi pod nimi budzi strach.Do barierek lepiej nie podchodzić zbyt blisko jeżeli ma się lęk wysokości. 


 Zaczyna padać coraz mocniej. Po raz pierwszy wyciągam kurtkę przeciwdeszczową. Na szczęście napotykamy opuszczoną  budkę  z zadaszonym tarasem gdzie pozostał tylko napis "Prodava ce jahody" , czyli po prostu sprzedaż jagód. Dobre miejsce aby przeczekać deszcz zjeść obiad  i napić się kawy.





Po posiłku kiedy deszcz przestał padać  ruszamy dalej.  Ponad 8 km idziemy cały czas pod górę.  
Naraz na poboczu drogi z daleka  widzimy samotnego wilka. Czekamy aż przejadą samochody aby go spłoszyły.  Wilk pije wodę gdzie zrobiło się małe rozlewisko ze spadającego z góry  małego wodospadu. Czekamy spokojnie i cierpliwie. Wilk wreszcie odchodzi w las wspinając się na górę.  . Jednak gdy przechodzimy koło tego miejsca nie czujemy się pewnie.  Mamy nadzieję, że nie czai się gdzieś za drzewem. Jak na 1 dzień to za dużo spotkań z wilkami.

Pokonujemy wkrótce  szczyt góry i nareszcie zjeżdżamy w dół. Przestało padać ale wiatr przeszywa na wylot. 
 Z wysokości drogi widzimy przed sobą w dole jakąś miejscowość. Ale naraz tuż przy drodze pojawia się zajazd.  Zostajemy tu na noc.Dogadujemy się z właścicielem co do ceny. Za 25 Euro dostajemy pokój z łazienką,  ciepłą wodą, telewizorem  i dostępem do internetu. Okno z pokoju wychodzi na ogród warzywny a  w głębi widać zbocze górskie. Jesteśmy dziś jedynymi gośćmi w zajeździe. 
Robię pranie i po ciepłej kąpieli jedziemy rowerami do miasteczka. Oczywiście do marketu po zakupy na kolację i śniadanie.
Nie zrobiliśmy dziś sporo kilometrów więc nie jesteśmy zbyt zmęczeni. Wychodzimy do baru. Zamawiamy 2 wódki, Colę, 2 herbaty. Właściciel gratis stawia nam frytki. Chwali się, że ziemniaczki są z jego pola -eko .
Noc z daleka od wilków, pod dachem i w łóżku. Jest super.
                                                                           -----27 km ----

12.09.2013  


           Poranek znów słoneczny. Wypoczęci , zrelaksowani wstajemy krótko po ósmej.

Po śniadaniu dzwonię do Warszawy do biura podróży i pytam o możliwość przyspieszenia powrotu z Sofii do Polski o 5  dni. Do Sofii pozostało nam niecałe  80 km , na luzie możemy dojechać za 2 dni. I co dalej? Bilety powrotne mamy na 20 września.  Okazuje się, że wyjazdy z Sofii są tylko w piątki więc albo jutro albo dopiero w następnym tygodniu w piątek. Nasza decyzja jest krótka. Wracamy do Polski jutro. Jednak po konsultacji z Sofią przykra wiadomość. Na jutro sprzedane są wszystkie bilety. Ale jest jakaś nadzieja. 2 bilety są zamówione ale nie zapłacone. Jeżeli do 15tej nikt się nie zgłosi wtedy mamy miejsca. Trudno , musimy czekać i zdać się na los.
Nie spiesząc się zaczynamy pakować nasze sakwy.  Żegnamy się z miłym właścicielem zajazdu i znowu w drogę.

                   
                                   

W drodze postanawiamy bez względu na sytuację pojechać pociągiem do Sofii. Albo jutro pojedziemy do domu albo z Sofii pojedziemy jeszcze gdzieś dalej. "Plan B" jest sprawą otwartą.
Jedziemy do miasta Pirdop i pytamy o pociąg. Odjeżdża za 3 godziny.  Kupujemy bilety. 4,60 Leva + 2 Leva za rower od osoby.  To niedrogo. 
Mamy trochę czasu więc jedziemy do centrum miasta i odpoczywamy w parku z fontanną. Obserwujemy jak grupa (chyba ze 12 osób) sprzątających miasto ludzi w pomarańczowych kamizelkach  odpoczywa również w parku.  Potem jedna z pań zaczyna zamiatać opadłe liście w pobliżu naszych rowerów. Obserwujemy ją dyskretnie. Zmiotła liście na kupkę i poszła dalej. Wiatr rozwiał liście, więc przyszła następna pani i znowu zgarnęła je na kupkę. I tak ze trzy razy zanim kolejna pani zgarnęła liście do worka.  Potem zamiatały te panie ulicę , wiatr cały czas  rozwiewał liście na wszystkie strony a one spokojnie dalej je zamiatały.  Pewnie była to grupa bezrobotnych osób przymuszona do obowiązkowej pracy na rzecz miasta. 

Przed odjazdem pociągu robimy sobie gorący posiłek w niedużym parku przylegającym do dworca.
Na peronie zaczepia nas mężczyzna  i opowiada nam, że  w roku 1970 w Warszawie w Ursusie kupił ciągnik. Sam po niego osobiście pojechał. Polska mu się bardzo wtedy podobała.  Ochoczo pomaga nam wepchnąć rowery do pociągu. Nie musieliśmy ich rozkręcać . Jechały w całości w ostatnim wagonie 
na korytarzu.  Bezproblemowo            .Może nie tak całkiem bezproblemowo. Nasz pomocnik zauważył, że w tylnym kole w Leszka rowerze nie ma powietrza.   Nieźle ! Ale mamy przed sobą 2 godziny jazdy  pociągiem. Jest więc czas aby dokonać może ostatniej już naprawy ? 




W Sofii jesteśmy późnym popołudniem. Czasu mamy niewiele aby znaleźć nocleg.  Jedziemy za miasto. Jest pochmurno , nad nami wiszą ciemne chmury. Dopiero w odległości 12 km od dworca skręcamy w boczną drogę, przy której stoją domy.  Jedziemy do ostatniego domu  przy drodze. Przy ogrodzeniu stoją jego gospodarze. Pytamy o zgodę na rozbicie namiotu.  Początkowo nie wyrażają zgody mówiąc, że nie ma miejsca. Wskazujemy mały  pusty placyk tuż obok ich ogrodzenia i pytamy czy zaakceptują naszą obecność w tym miejscu.  Pokazujemy na zegarek, że jest późno a na niebie granatowe chmury.  Wyrażają zgodę. Kiedy jemy kolację przychodzi gospodyni i mówi , że możemy się przenieść do ich ogrodu.  Dziękujemy grzecznie i z uśmiechem odmawiamy. Za późno. 
Jest już ciemno gdy jesteśmy gotowi do spania. Zamykamy szczelnie namiot. Po kilkunastu minutach zaczyna padać deszcz . Słyszymy w oddali odgłosy burzy. W krótkim czasie dociera do nas okropna burza z piorunami i błyskawicami. Ci co mnie znają wiedzą jaką musiałam przeżyć traumę.  To ostatnia nasza noc ! Czy musiało tak być?  Deszcz leje całą noc. Przestaje dopiero wczesnym świtem. 
                                                                  ---29 km--- 

13.09.2013                                                                                            


Wstajemy parę minut po szóstej. Autobus odjeżdża o godz. 13-tej. Musimy być znacznie wcześniej na dworcu aby sfinalizować sprawę biletów , rozkręcić i zapakować rowery.
Namiot jest mokry, wilgotne też mamy ubrania , te które mieliśmy wczoraj na sobie.  Po raz pierwszy wyciągamy i ubieramy na siebie długie spodnie. Na szczęście są suche.
W miarę szybko udaje nam się spakować wszystkie bagaże. Gospodarze kręcą się już także przed domem. Idziemy podziękować i pożegnać się. Gospodyni proponuje nam kawę. Nie jedliśmy śniadania więc chętnie przyjmujemy zaproszenie. Wypijamy jednak kawę  stojąc przy rowerach . Chwilę rozmawiamy bo gospodarze są ciekawi skąd i dokąd jedziemy. Gospodyni przynosi nam na pożegnanie kilka  brzoskwiń, które zerwała z drzewka. 

Droga jest jednokierunkowa , na środku barierki - oddzielające drugi pas ruchu. Musimy jechać jakiś czas  oddalając się od Sofii aby dotrzeć do miejsca gdzie można przedostać się na drugi pas. 
Znowu wiszą nad nami ciemne chmury ale nie pada. Po kilku kilometrach gdy jedziemy już w kierunku Sofii mija nas samochód i głośno trąbi. To jadą nasi gospodarze  i machają do nas na pożegnanie. 



Dojeżdżamy do Sofii i potem aż do dworca jedziemy ścieżką rowerową.  Formalności związane ze zmianą terminu naszego wyjazdu nie trwają długo. Mamy sporo jeszcze czasu więc przygotowujemy sobie ostatni gorący posiłek przed podróżą. Nad dworcem PKP w zacisznym miejscu w spokoju go zjadamy. To nasze śniadanie i obiad jednocześnie.



  

 Zajmujemy potem  na dworcu autobusowym  miejsce przy ławce gdzie Leszek rozkręca rowery i przepakowujemy bagaże aby było o 2 sztuki                   mniej.
Nadjeżdża autobus, jest 2 kierowców. Jeden z nich - ten mniej sympatyczny - jechał z nami z Polski gdy jechaliśmy do Sofii. 
Wracamy  tą samą drogą  co poprzednio. Węgry, Budapeszt, Serbię,Słowację, Kraków, Katowice. W autobusie poznajemy sympatyczne małżeństwo z Białegostoku , które podróżowało po Bułgarii (autobusami). Są ciekawi naszej podróży, opowiadają o swojej. 

                                                                          ----13 km ---


14.09.2013                                                        

Minął dokładnie miesiąc odkąd wyjechaliśmy z Częstochowy i jesteśmy w niej z powrotem.  Autobus przyjeżdża planowo o 12.30. 
Czeka nas jeszcze ponowne złożenie rowerów i powrót do domu.


  
   Pokonujemy ostatnie 16 km i jesteśmy u siebie w domu.  To koniec naszej miesięcznej podróży i wielkiej przygody.


::: Podsumowanie :::

Łącznie na rowerach przejechaliśmy około 1150 km.

Celem głównym naszej podróży był Istambuł . Przejechaliśmy po nim kilkadziesiąt kilometrów. Obejrzeliśmy nie tylko te miejsca, które każdy turysta powinien zobaczyć. Interesowało nas także codzienne życie i funkcjonowanie tego miasta. Klimat, na który składa się wszystko co go tworzy. A więc domy, ulice, komunikacja , bary, restauracje , sklepy,  bazary.... no i ludzie !  Ludzie, których byt ożywia wszystko co się składa na to, że to miasto pulsuje, tętni życiem. Przyciąga pięknem , przepychem  zabytkami i odpycha  brudem, biedą i brzydotą.  
Podobało nam się, że tu nie klient czeka na taksówkę czy autobus. To taksówka szuka klienta, jest na każde zawołanie a autobus staje ( zabiera i wysadza)  tam gdzie klient tego potrzebuje , przystanki nie są sztywne. Istambuł roi się od żółtych taksówek i małych busików. Wystarczy, że przystaniesz na brzegu chodnika na chwilę, nie wiadomo skąd zjawiają się gotowi do usług. 

Nie podobało nam się to, że Turcy strasznie śmiecą i pozostawiają śmieci gdzie popadnie. W parkach, nad morzem,na ulicy.  Nawet na  ich własnych posesjach często leżały śmieci. Pobocza dróg są zaśmiecone jak chyba w żadnym innym cywilizowanym kraju.
Zobaczyliśmy Turcję także  "od zaplecza". Miasteczka i wsie  w miejscach "gdzie już tylko diabeł mówi dobranoc" .  Obserwowaliśmy codzienne życie zwykłych, prostych często bardzo biednych ludzi. To właśnie od tych ostatnich otrzymywaliśmy  poza życzliwością - bezinteresowną, wymierną pomoc. (Np. gdy prosiliśmy w mijanym domu o napełnienie naszych butelek wodą - Turczynka razem  z wodą przyniosła nam piękne duże pomidory z ogrodu. ) Dzielili się tym czym mieli .



Bułgarię  traktowaliśmy jako "tranzyt" - drogę powrotną do domu. Ale i tu widzieliśmy wiele sprzeczności.  Miejsc , które nas  zauroczyły lub były nie do zaakceptowania.  Tu nauczyliśmy się rozpoznawać i odróżniać  smak winogron,  zjedliśmy ich ogromne ilości. Smakowały zupełnie inaczej niż te kupowane w Polsce w sklepach.   Po raz pierwszy jedliśmy   takie, które miały smak popularnego  szampana.

W obu krajach spotkaliśmy dobrych ludzi, którzy okazali nam wiele zrozumienia, życzliwości i zwykłej ludzkiej dobroci. 
Nie sposób w krótkiej relacji opisać tego wszystkiego co widzieliśmy i co przeżyliśmy. To zaledwie cząstka tego co można by było lepiej opowiedzieć, komentować na żywo.

Wyprawę zaliczamy do udanych chociaż były ciężkie chwile i chciało się czasem ..."wsiąść do pociągu byle jakiego..." . Ale daliśmy sobie  radę w każdej sytuacji i z tego jesteśmy i dumni i zadowoleni. 

Ku pamięci :

=======================

-- W trakcie podróży zużyliśmy do gotowania  6,5 nabojów gazowych  po 190 g
--wymieniliśmy 1 oponę na nową                                                               -- nie zliczę łatek założonych na dętki  ( około 20 szt ? )                               
--wymieniliśmy około 15-18 szprych                                                            


Czego nie mieliśmy ?

-- pomadki ochronnej do ust !!! Jest konieczna właśnie przy upałach.!  Przez prawie 2 tygodnie oboje mieliśmy  popękane  wargi, potem trudno gojące się rany 

                                                             
                                                                         


P O D Z I Ę K O W A N I A



Dziękujemy : 


naszej córce Justynie - za to, że miała nas "na oku". Telefonami i sms-ami kontrolowała  postęp naszej podróży i sprawdzała gdzie jesteśmy w danej chwili 

- Ani i Madzi  za pomoc w załatwianiu  formalności i pilotowaniu odbioru sakw                   

Ani  za uszycie  pokrowców  na butelki z wodą oraz uszycie pokrowców na rowery - jedno i drugie sprawdziło się znakomicie !

Basi  za pożyczenie  nam przewodnika po Istambule i udzielenie praktycznych     wskazówek  -  z przewodnika korzystaliśmy zwiedzając Istambuł , a Twoje rady - Basiu -  ustrzegły nas nieraz  przed kłopotami,

Eli M. (Lwówek Śl.) za udzielenie rady, którą wykorzystałam i  która           sprawdziła się w delikatnej sprawie


-Danusi , Teresie ,  Eli M.  i  Eli G.  (Częstochowa) za wsparcie  moralne i  "martwienie się o nas"  

Pani z biura podróży (Warszawa) za pomoc w załatwianiu biletów  tam i z powrotem


- wszystkim osobom , które poznaliśmy w podróży -  (Orhan, Adil, Ali, Cwetan, Marija, oraz tym osobom których imion nie poznaliśmy  a osoby te pomagały nam bezinteresownie, z dobrego serca  -  

 
WSZYSTKIM WAM BARDZO DZIĘKUJEMY. BEZ TEGO CO DLA NAS ZROBILIŚCIE I BEZ WASZEGO   WSPARCIA   NASZA PODRÓŻ NIE BYŁABY TAK UDANA , MIAŁABY WIELE MANKAMENTÓW.

DZIĘKUJEMY  !!! 

                                                                  Ala i Leszek 
   

26 września 2013 r.                                                                           




 To link do strony, na której znajdują się wszystkie nasze zdjęcia z wyprawy


2 komentarze:

  1. Trafiłem tutaj przez profil Krzary z Bikestats. Ciekawa podróż i wciągający opis.
    Pozdrawiam Marek - Rawicz

    OdpowiedzUsuń
  2. Mila wyprawa, zycze tak samo milej podrozy na Majorkę i zachecam do odwiedzenia moze Sycylii? :) Pozdrawiam- Anna

    OdpowiedzUsuń