sobota, 27 czerwca 2015

Malta - "zdobyta" !

Dzień 1

Lądujemy około północy. Malta wita nas zimnym wiatrem, który"zrywa czapki z głów". 
Długo czekamy na nasze rowery. Pojawiają się na taśmie na samym końcu kiedy prawie wszyscy pasażerowie już się rozeszli. Cały nasz ekwipunek przenosimy do korytarza poza holem . Tu śpi na krzesełku, potem na podłodze tylko jeden pasażer.  Przepakowywanie sakw , składanie rowerów zajmuje nam sporo czasu. Nieważne i tak do świtu daleko.  Trochę drzemiemy czekając aż zrobi się całkiem jasno i trochę cieplej.  Jest naprawdę zimno, a może to przemęczenie i nieprzespana  noc?
Kiedy się rozwidniło i za oknami zaczyna się ruch, wychodzimy przed budynek i obserwujemy . Jak tu się odnaleźć w lewostronnym ruchu? Nie jest to łatwe bo przed lotniskiem tylko parkingi i drogi dojazdowe, plątanina uliczek, ścieżek...
Trzymamy się planu i kierujemy się w lewo od lotniska .  Na rowery wsiadamy dopiero daleko od lotniska i większego ruchu samochodowego. Trochę dziwne uczucie gdy trzeba się trzymać lewej strony drogi. Ale po krótkim czasie można się już do tego przyzwyczaić. Jedziemy dość ładną drogą  wzdłuż przepięknie kwitnących wielkich krzewów oleandrów.  Dojeżdżamy do miasteczka Qrendi. Tutaj  przed małym kościółkiem (St. Matthew,s Chapel) niewielki placyk ze stołami i ławkami.  Stąd też ładny widok na wzniesienie i  położone  na nim miasteczko  Żurrieg. Robimy postój na porządne śniadanie. Z gorącą herbatą i kawą.
     Jadąc dalej wąską drogą   wytyczoną po obu stronach kamiennymi murkami , obserwujemy to co znajduje się za tymi murkami. Nieduże (naprawdę nieduże !) poletka uprawne.  Położone tarasowo- piętrowo.  Wykorzystany każdy skrawek ziemi.  Kolor ziemi brunatny  z dużą ilością kamieni. Dziwi nas, że jest już po zbiorze zbóż. Na poletkach leżą wielkie bele ze zwiniętą słomą. 


Droga nie ma pobocza. Jest wąska i w dodatku bardzo dziurawa. Momentami pnie się dość wysoko pod górę.

No i ta roślinność ! Drzewka figowe i oliwkowe,  wielkie opuncje, hibiskusy, różne gatunki palm i to co zachwyca mnie najbardziej ... oleandry. W postaci ogromnych drzew i mniejszych lub większych krzewów. Białe i różne odcienie koloru  różowego. 

Po odpoczynku dla ciała i duszy  wspinamy się  na piechotę  w kierunku Blue Grotto.  W pewnym momencie mamy wątpliwości czy ktoś złośliwie nie umieścił w tak dziwnych  miejscach  znaków kierujących do Niebieskiej Groty?  Ważny punkt na mapie każdego turysty wiedzie przez prawie odludne tereny? Baaardzo wąska, kamienista dróżka pnąca się dłuuugo  pod górę ! Pewnie to był skrót, na który trafiliśmy przy pomocy tubylców. Nareszcie docieramy do asfaltu i lepszej drogi. Widok, który się przed nami rozpościera wart był tej wspinaczki pod górę.  Morze , ogromne skały i droga prosto do celu.
Po krótkim odpoczynku kupujemy bilety ( 8 Euro/os) na łódź. W łodzi razem z nami płynie jeszcze chyba 7-9 osób.  
Ten rejs trwa zaledwie niecała godzinkę   ale dostarcza mnóstwo wrażeń.  Łódź płynie  wzdłuż wysokiego , skalistego brzegu , wpływa do kilku  mniejszych jaskiń, zatrzymuje się  przy nawisach skalnych  i w jaskiniach,  "zagląda" przez wytworzone przez skały okna, prawie ociera się o skalne ściany . 
   Blue Grotto to wielka jaskinia, do której wpływamy. Woda i dno jest tutaj dosłownie turkusowe.  Robi niesamowite wrażenie .

Wracamy tą samą drogą jednakże wypływamy głębiej  na morze. Sternik , dla dodania nam wrażeń,  celowo steruje łódź ostro pod fale, które rozbijają  się ponad  naszymi głowami. Zimny, słony prysznic. Panie piszczą, pan  sternik zadowolony z siebie.
Atrakcja wliczona w cenę? 

Po południu docieramy do podnóża wzniesienia, na którym rozpościera się Rabat - dawna stolica Malty.  Upał,  nieprzespana noc, zmęczenie daje nam się we znaki.  Stroma ulica, którą musimy pokonać trochę nas zniechęca. Ale w końcu przyjechaliśmy tu zwiedzać a nie użalać się nad sobą. Krótki odpoczynek w cieniu oliwek i wspinamy się dalej w górę.
Całe miasto to uliczki położone  "albo w górę" ,  "albo w dół". Wszystkie budynki zbudowane są z jasnego kamienia . Niewysoka zabudowa. Centrum miasta to zawsze plac, przy którym znajduje się kościół. Tutaj oglądamy kościół Św. Pawła zbudowany w 1675 r. Kościoły też budowane są z jasnego kamienia, często z charakterystyczną  kopułą, zawsze  w czerwonym kolorze. 
                                Kościół św. Pawła - Rabat

Odpoczywamy na placu a potem zwiedzamy miasto. Pokonujemy  na różnych wysokościach uliczki szukając sklepu , marketu , w którym moglibyśmy kupić wodę. Podglądamy ceny różnych artykułów. Ogólnie jest drogo. 
Gdy zmęczenie bierze nad nami górę, kładziemy się na ławeczkach na skwerku w cieniu większego  budynku.  Budzi nas głośna rozmowa dwu młodych dziewczyn. Chyba Maltanki. Robią sobie nawzajem zdjęcia wspinając się na niewysoki murek.  Jest duży wiatr. Unosi im lekkie i krótkie sukienki do góry. Obie dziewczyny nie mają na sobie majtek. Nie krępują się naszym bliskim sąsiedztwem.  Zabawne,  czy wszystkie młode Maltanki w gorące dni tak się noszą?
        W miarę wcześnie zaczynamy szukać miejsca na nocleg. Od momentu wyjazdu z lotniska nigdzie nie spotkaliśmy takiego  miejsca gdzie można by się " zaszyć".  Przy drogach nie ma poboczy, parkingów czy dzikich zakątków. Jeśli jest jakaś boczna dróżka to prowadzi do poletek lub prywatnych posesji. 
Wyjeżdżamy z Rabatu aby dotrzeć do drogi, którą widzieliśmy z góry.Dość długo pędzimy ostro w dół. Docieramy do upatrzonej drogi ale nie ma przy niej wymarzonego zakątka. Po dłuższej jeździe skręcamy  dróżką między poletka.Zakotwiczamy się na jednym z nich. Ściernisko po ściętym zbożu, ale ziemia miękka i sucha. Najpierw robimy sobie kolację a gdy się ściemnia rozbijamy namiot. Jesteśmy na otwartej przestrzeni , nad nami księżyc i gwiazdy a przed nami na wzgórzu ...RABAT... (specjalnie zaznaczyłam to miejsce- dlaczego, wspomnę o tym później.  W nocy przepięknie oświetlone mury, kopuły, podświetlone okna.)
Widok rano z namiotu.  Obraz jest przybliżony , w rzeczywistości była to spora odległość i wzgórze też położone wyżej.

Dzień drugi

Noc była dla nas wyjątkowo długa , bo długo spaliśmy. Nic nam nie zakłócało snu.Po wczorajszym wietrznym dniu, dzisiejszy zapowiada się pięknie. Wiatr ustał, jest ciepło, niebo bezchmurne.      Szybko docieramy do Mosty.  To jedno z największych miast Malty. Tu już szersze ulice i chodniki dla pieszych.  Przedmieścia zabudowane typowymi niskimi budynkami. Jednak   centrum miasta, szczególnie wokół placu z kościołem, ma już charakter dużego  miasta europejskiego. Wysokie budynki mieszkalne, na parterze duże witryny i mnóstwo sklepów. 
Na środku ogromnego placu  kościół pod wezwaniem Wniebowzięcia Najświętszej Marii Panny, który posiada czwartą co do wielkości kopułę w Europie.Zewnętrzna średnica 54 m i wysokość ponad 60 m. 



                          uliczka w Mosta

Spacerujemy wokół placu, zaglądamy  w ślepe uliczki i zaułki. To miasto bardzo duże i pokonywanie wysokości przy sporym upale każe nam szukać sklepów z napojami. Wypijamy ich ogromne ilości. W poszukiwaniu marketu dojeżdżamy do Naxxar.  Market dwupoziomowy, bardzo dobrze zaopatrzony. Robimy spore zaopatrzenie w napoje. Jednym z nich jest zimne piwo maltańskie "Cisk". Z przyjemnością je wypijamy w zaciszu jakiegoś skwerku. Picie alkoholu w publicznych miejscach jest zabronione. Robimy to dyskretnie. Nasze pragnienie ma większą moc  niż wszelkie zakazy. 
                         Uliczka w Naxxar

Z Naxxar jedziemy a właściwie "pchamy się"  do Gharghur. Ładna asfaltowa droga ale znowu pod górę. Idąc  podziwiamy widoki , raz z dołu , drugim razem z góry. Albo uprzątnięte już i zaorane  poletka z morzem w tle, 



albo "przylepione" do zbocza skalnego domy

Tą drogą pędzimy najpierw w dół aby potem wspinać się znów do góry.
Z Gharghur chcemy dotrzeć do drogi wzdłuż morza, którą zobaczyliśmy ze wzgórza i która widoczna jest na mapie. Po ciężkiej wspinaczce, kiedy dochodzimy do małego ronda i rozchodzących się dróg bez żadnych oznaczeń i kierunkowskazów - pokazujemy przechodniowi mapę wskazując gdzie chcemy jechać. Zdecydowanie pokazuje nam kierunek.  Idziemy przez małą osadę, ładne domy ale  żywej duszy nie widać.  Stajemy przed znakiem, że ulica jest ślepa. Nie wierzymy. Na mapie jest droga do morza! Zostawiamy rowery i schodzimy ostro w dół.  Jest barierka i znak, że droga w remoncie, brak przejazdu!  Suuuper!  Kapitalne oznakowanie! Jakbyśmy byli w Polsce.  Idziemy dalej wierząc, że przejdziemy... bokiem?...obok? Nic z tego. Zerwana nawierzchnia, sterta kamieni, piachu i barierki ograniczające dostęp do drugiego pasma drogi.  Wracamy! Jakie szczęście, że rowery zostały na górze.! Przymusowy postój i okazja aby zjeść obiad.

Było tak blisko  do drogi wzdłuż morza! Nie ma rady musimy pokonać tą samą drogę z powrotem do Ghargur. I znowu jak na karuzeli. Raz w górę, raz w dół  i w kółko!
Ta sama droga , ale z powrotem....  za to krajobraz cieszy oczy i uspokaja nerwy.
Późnym popołudniem jesteśmy w St.Paul,s. To duże miasto - kurort nadmorski. 

 Długi odcinek pokonujemy idąc bulwarem wzdłuż morza , wśród palm, kafejek i małych restauracji. Tutaj też znajdujemy supermarket aby znów kupić zapasy wody. To co kupiliśmy poprzednio już wypiliśmy. Między innymi imbirowe piwo-napój piwny ( w 2-litrowej butelce), który zmieszany z wodą mineralną  doskonale gasił pragnienie. Polecamy!

Z St. Paul,s  jedziemy przez Xemxija  w kierunku Melieha. Rozglądamy się za noclegiem.  Znajdujemy dobre miejsce 3 km przed Melieha. Na niewielkim wzgórzu, osłonięci od drogi spokojnie przesypiamy noc.


Dzień trzeci

Wypoczęci mamy siły aby ranek rozpocząć od morderczej  wspinaczki krętą drogą  pod górę. Prawie  3 km do Meliehy pokonujemy pchając mozolnie rowery z całym naszym ekwipunkiem w palącym słońcu. Na szczycie wzniesienia krótki odpoczynek i zjeżdżamy kolejną serpentyną do miasta. Typowe maltańskie domki i typowe dla Malty położone na różnych wysokościach  uliczki.
Raz w górę 

a potem w dół

Melieha to spore  miasto rozciągnięte od poziomu morza aż po szczyt wzniesienia. Trzeba się nieźle natrudzić chcąc je trochę pozwiedzać.
Tą drogą szliśmy aż od morza  po sam szczyt wzniesienia  pokonując 3 bardzo długie zakręty

Docieramy do głównego zabytku Melliehy ,  Kościoła Naszej Pani Zwycięskiej z XVI wieku, który góruje nad miastem

Kościół otaczają dwa ładne  dziedzińce położone na dwu poziomach. Ten niższy,  zabudowany typowymi maltańskimi kamieniczkami z kamienia



Z wyższego dziedzińca jest wejście na dość ciekawy cmentarz.
Na niewielkiej powierzchni otoczonej kamiennymi murami, setki nagrobków  z datami pochówku od XVIII do XXI wieku.  Może to taka konieczność z uwagi na niewielką powierzchnię wyspy ?

Kilka fotek z ładnych zakątków Melliehy




Po zwiedzaniu miasta udajemy się na plażę. Znajduje się tuż przy drodze. Jest niewielka ale piaszczysta z długim i łagodnym wejściem na głębszą wodę.. Morze trochę zimne , jednak krótka kąpiel dobrze nam robi. Na plaży słyszymy w kilku miejscach polską mowę. Osoby starsze, młode pary, rodziny z dziećmi z Polski. W końcu codziennie przylatuje samolot z Krakowa i Wrocławia a Malta nie taka duża więc nietrudno spotkać tu Polaków. 


Plażowanie i kąpiel w morzu  jest dla nas tylko przerywnikiem, odpoczynkiem, ochłodą  przed upałem.  Ruszamy dalej. Dzisiaj mamy w planie przeprawę promową na Gozo. Pokonujemy kolejne strome i spadziste uliczki.
Z Mellieha na Gozo prowadzi ładna asfaltowa droga z wytyczoną ścieżką rowerową, która po 4-5 km nagle się urywa.

                                                                                 
   Przed godz. 16-tą jesteśmy już w Ćirkewwa  miasteczku, z którego odpływa prom. Właśnie jeden odpłynął więc musimy poczekać na następny do godz. 16.30 . Na prom na Gozo wchodzi się bez wykupywania   biletów. Opłaca się dopiero bilet powrotny przy bramce, przez którą trzeba przejść. Z rowerami należy kierować się do miejsca gdzie wjeżdżają samochody . Potem schodami w górę wchodzi się na pokład promu.
Po około 40 minutach jesteśmy już na wyspie  Gozo w portowym  mieście Mgarr.
Gozo jest drugą co do wielkości wyspą Malty.


 Z portu idziemy główną drogą w kierunku na Qala
Widok z drogi  na port w Mgarr , część miasta i na wzgórzu kościół Naszej Pani z Lourdes

Jest sobota, późne popołudnie. Jadąc przez Qala w pobliżu kościoła obserwujemy jak mieszkańcy stroją ulice w kościelne flagi  i transparenty. Widocznie jutro mają jakieś święto, a może to przed zbliżającym się Bożym Ciałem?  Patrząc z góry ulica wygląda 
imponująco.


Co kilkanaście metrów panowie przeciągają transparent na szerokość całej ulicy. Mają trudne zadanie bo przeszkadzają nadjeżdżające co chwilę samochody i autobusy. Ale są dobrze zorganizowani i radzą sobie nieźle


.

Qala to dość ładne miasteczko z wąskimi uliczkami i uroczymi klimatycznymi kamieniczkami. 
Za miasteczkiem droga zmienia się w wąską, kamienistą i straszliwie dziurawą  dróżkę, w dodatku z bardzo pofałdowaną nawierzchnią.  Pędzimy teraz w dół na ostro zaciągniętych hamulcach. Przejeżdżamy przez Nadur, do którego znów trzeba się  było wspinać pod górę. Za to mamy przed sobą ładne widoki.  Jedziemy wzdłuż ładnie utrzymanej  promenady z tarasami widokowymi   na morze , wielkie klify  i poletka uprawne. Nareszcie więcej zieleni wokół nas. Poletka są  tu większe niż na Malcie i przede wszystkim bardziej  zielone. Widać uprawianą sałatę, pomidory ( najczęściej te małe-koktajlowe),  truskawki , paprykę, czasem ziemniaki i fasolkę szparagową. Dużo tu także tuneli foliowych, wielkich  szklarni gdzie uprawiane są przede wszystkim truskawki zwisające,  w pojemnikach umieszczonych wysoko nad ziemią.
Ani na Malcie ani na Gozo nie ma rzek, strumyków ani żadnych akwenów wodnych. Woda jest towarem deficytowym. Jednakże szklarnie, bogatsze poletka uprawne są zaopatrzone w system rur i węży , które nie wiadomo skąd doprowadzają wodę do upraw.

                     Dzisiaj śpimy jako goście na poletku po żniwach przy wielkich opuncjach, tuż przy promenadzie z widokiem na zamglone wieczorem morze. Jesteśmy zaledwie 2-3 km od plaży  Ramla Bay.

Musimy zjechać aż do morza aby trafić na plażę Ramla Bay

Dzień czwarty                                                                      


Rano budzi nas ostre słońce i prawie bezchmurne niebo. Od samego rana jest już bardzo ciepło.Jesteśmy blisko słynnej na Gozo plaży więc chcemy do niej dotrzeć. Nie dlatego aby zacząć dzień od leniuchowania ale po prostu zobaczyć.
Zaczynamy od zjazdu w dół. Droga nie należy do tych najlepszych, trzeba mieć się na baczności aby nie trafić w dziurę.
Plaża jest okey. Szeroka, piaszczysta, długie  i łagodne zejście na głębszą wodę. Jest jeszcze wcześnie i niewielu na niej ludzi. Ale gdy tylko położyłam na leżaku bluzkę, z miejsca zjawił się "kasjer" aby skasować nas za leżak.  Dziękujemy pokazując, że  będziemy tylko 10 minut. Odchodzi kiwając głową ze zrozumieniem.
 Morze jest krystalicznie czyste, fale delikatnie muskają nasze stopy, woda jest zimna, nie zachęca do kąpieli.

W herbie Gozo są trzy wzgórza. Na nich znajdują się miasta Nadur, przez które już jechaliśmy, Xaghra , do której teraz zmierzamy i Żebbug, które też odwiedzimy.


Musimy pokonać te małe wgórza aby potem wspiąć się na jeszcze większe do Xaghra.   Dużo wylanego potu i wypitej wody , ładnych widoków po drodze 


i  jesteśmy w Xaghra. To ładne , rozległe  miasto.  Tu zmierzamy do Świątyń  Ggantija. Wpisane są na listę światowego dziedzictwa UNESCO  jako pierwsze budowle megalityczne na Malcie. Warto je zobaczyć.  Ale mamy pecha. Czekamy dość długo , z niewiadomych nam przyczyn świątynie są chwilowo lub na dłuższy czas  niedostępne. Brak znajomości języka szkodzi. Nie możemy się dogadać. W końcu rezygnujemy ze zwiedzania tego miejsca. Oglądamy tylko budynek z zewnątrz ale poprzez mury otaczające go , nic nie widać. W holu oglądamy makiety i foldery. Musi nam to wystarczyć.
Ładna willa - Xaghra

Zaciekawiło nas to drzewo. Nie jest to palma...

Jedziemy w stronę centrum.
 Pogubiliśmy się trochę w gęstwinie uliczek i pytamy napotkanego młodego mężczyznę  o drogę . Pokazuję mapę i wysilam się wspomagając się kilkoma wyuczonymi maltańskimi słowami. Mężczyzna pyta po angielsku czy jesteśmy Polakami. No i okazuje się, że mamy  do czynienia z Polakiem mieszkającym od paru lat na Malcie. Pan Paweł podprowadza nas do drogi głównej . Podpowiada abyśmy jechali w kierunku miasta  Marsalforn . Wiedzie tam bardzo ładna droga z malowniczymi widokami skał i biegnie wzdłuż morza aż do Azure Window, do którego dziś zmierzamy. Mamy okazję dowiedzieć się od niego   o Gozo i  mieszkańcach - jak żyją, jak mieszkają , gdzie pracują ( ale o tym w podsumowaniu).
Z Xaghra jedziemy bardzo długo w dół ładną drogą aż do Marsalforn. Miasto nas urzekło. Jak inne,  położone wzdłuż wybrzeża,  jednak ma w sobie coś co je wyróżnia. Klimat .
Niewielka plaża, tuż przy niej na deptaku stoliki pod parasolami i uwijający się między nimi kelnerzy , którzy wręcz "wyłapują" turystów, zapraszając do stolików ,  oferując  menu, popisując się swoimi umiejętnościami "żonglerskimi".  Restauracje znajdują się po drugiej stronie ulicy , więc kelnerzy przechodzą przez ulicę z talerzami,  pomiędzy stolikami a kuchnią  lawirując zręcznie między samochodami .



 Jedziemy długo wzdłuż morza. Wybrzeże jest miejscami bardzo skaliste i niedostępne.


Mijamy baseny, z których wydobywa się sól morską.  Służą  one do odparowywania wody. Dopiero zimą osadzona na dnie basenów  sól zostaje  zbierana i pakowana w worki. Baseny ciągną  się przez kilkaset metrów i należą do atrakcji urozmaicających wybrzeże  Malty.


Wygłaskane (przez wiatr? wodę?) skały i nawisy skalne



Droga bardzo zapylona, mijające nas samochody pozostawiają za sobą tumany skalnego  pyłu. Trzeba wstrzymywać  oddech. 
W krótkim czasie oddalamy się coraz bardziej od morza a droga  jest coraz węższa i wspina się coraz wyżej, wyżej i wyżej.  Zaczynamy powątpiewać czy nie przegapiliśmy  jakiejś innej drogi, o której mówił Paweł. Chociaż trudno tu było o pomyłkę.  Kamienista, wąska  i nierówna dróżka, po obu stronach kamienne murki, brak najmniejszego pobocza, chociażby małej zatoczki, na której można by przystanąć. Brak najmniejszego  drzewka, krzaczka dającego cień aby się schronić przed upałem. Wypijamy zapasy wody. Opadamy z sił. Uschniemy tu chyba na skwarki ! 
Naraz za kolejnym zakrętem pojawiają się pojedyncze  małe 
domki . Ale nie ma w nich żywej duszy.  Droga rozchodzi się w dwie strony. Jedna w dół druga dalej do góry. Wybieramy tą łatwiejszą. Idziemy  w dół. Przed nami wyrasta nagle ładna, spora willa. Stoi przed nią samochód. Są ludzie i nadzieja na wodę!. Nie ma dzwonka, stukamy w drzwi  kołatką ale nikt nie odpowiada. Jedzie mały traktor, kierowca pokazuje nam drogę, którą powinniśmy pojechać. Trzeba zawrócić na tą, która prowadzi jednak w górę. Wkrótce docieramy do szerszej drogi asfaltowej, która doprowadza nas do miasta San Lawrenz. 
Jak zwykle ładny placyk wokół kościoła

a przy  nim mała restauracja z kawiarnią, w której za puszkę  zimnego piwa płacimy po 3 Euro (to samo w markecie kosztuje 0,85 E ! Jaka marża!)). Ale po takiej przeprawie przez największe chyba wzgórze na Gozo , smakuje  może lepiej niż to z marketu? 

Następnym razem ominiemy to miejsce

Trafiamy potem do małego sklepiku (otwarty mimo tego, że jest niedziela) i znów robimy zapas wody.
Znajdujemy znak kierujący nas na Azure Window. Ładna droga ale ponad 3 km schodzi cały czas w dół. Momentami dość ostro więc prowadzimy rowery na hamulcach. Z góry bardzo ładny widok na morze i potężne skały.
Azure Window - okno wystające z morza utworzone przez skały 

To miejsce jest wręcz magiczne, fascynuje pięknem , surowością , budzi podziw dla tego co stworzyła natura.  Widok ten pozostawia niezapomniane wrażenia.
Wielka ulga dla naszych zmęczonych stóp

Zastanawia nas skąd wzięła się woda morska ( bardzo mocno zasolona)  dużo powyżej  poziomu morza, na ostrym , skalistym płaskowyżu , po którym  przechadzają się turyści wokół Azure Window. 


Tą samą  drogą (nie ma innej) i te same 3 km pniemy się z powrotem do góry. Jedziemy do Victorii - stolicy Gozo. Tuż  po wjeździe do miasta napotykamy pomnik Jana Pawła II . Na małym skwerku pomiędzy dwiema ulicami. Tablica upamiętnia Jego pobyt na Malcie w maju 1990 roku.


Zdjęcie zrobione pod słońce, nie dało się inaczej do tego miejsca "podejść" bo cały czas z jednej i drugiej strony jechały auta

Na dużym placu zostawiamy rowery i na piechotę idziemy zwiedzać Cytadelę. Otoczona jest barierkami i wysokim metalowym ogrodzeniem. Trwają tu jakieś prace remontowe, bo wokół  dużo sprzętu budowlanego i mimo niedzieli kręcą się pracownicy ( prawdziwie czarnoskórzy Murzyni) . Wchodzimy na dziedziniec, oprócz nas nikogo tu nie ma.   

Fragment zewnętrznych murów Cytadeli

Na terenie Cytadeli zwiedzamy muzeum archeologiczne i Muzeum Przyrodnicze z eksponatami archeologicznymi i przyrodniczymi.
Docieramy do Katedry, gdzie również przed jej wejściem (na prawo) znajduje się pomnik Jana Pawła II.

Pomnik Jana Pawła II przed Katedrą w Victorii - stolicy Gozo

Wznosząca się nad miastem Cytadela jest widoczna prawie z każdej uliczki

Z Victorii jedziemy ładną asfaltówką  do miasteczka Xlendi z nadzieją znalezienia miejsca na nocleg.  Prowadzi nas właściwie jedyna droga, którą docieramy do samego morza i niedużej plaży zabudowanej wokół ładnymi hotelami.  Mimo późnej pory na plaży jest jeszcze sporo osób. Idziemy pod górę wzdłuż budynków hotelowych i naraz droga po prostu się kończy. Odchodzi od niej wąska kamienista dróżka wznosząca się dość wysoko na skaliste zbocza wokół zatoki. Za późno aby szukać innego miejsca, brniemy dalej, musimy tu znaleźć "coś" dla naszych potrzeb.   I znajdujemy.  Tuż przy samej ścieżce. Jak zwykle , na  wąskim poletku, wśród młodych palm z przepięknym widokiem na zatokę, plażę, hotele i potężne klify. Trudno było sobie wymarzyć piękniejsze miejsce. W dodatku tak tu blisko do gwiazd. A noc zapowiada się  ciepła i piękna .
Widok z miejsca noclegu na plażę i zatokę w Xlendi


Dzień piąty                                                                            

Fajnie jest się obudzić rano mając  wokół siebie ładne widoki.



Nie bardzo chce się wstawać. Trochę nie dospaliśmy bo w nocy słychać było niedaleko szczekanie psów. Obawialiśmy się tych dzikich, ale cóż one miałyby robić tak wysoko?  Jak do tej pory nie mieliśmy z nimi do czynienia chociaż nas przed nimi ostrzegano. 


Ścieżka, przy której spaliśmy pięła się  serpentyną  jeszcze wyżej wzdłuż tych widocznych murków ( 4 poziomy) aż na sam szczyt wzniesienia.  Wieczorem i rano spacerowali nią ludzie  z pieskami. Widzieli nas, pozdrawiali z uśmiechem i odchodzili.  Mimo, że było to jednak trochę na odludziu, czuliśmy się bezpiecznie.
Po śniadaniu schodzimy w dół do miasteczka. Jest nieduże, kilka uliczek i kilka sklepów. Ale zadbane i czyste jak na mały, sielankowy  kurort nadmorski przystało.  Kierujemy się na drogę do Xewkija.   Boczne  drogi na Gozo są również tak jak i na Malcie niezbyt dobrze utrzymane. Dziurawa i nierówna nawierzchnia często wymaga wykonywania nagłych slalomów.

Przed nami Xewkija. Jedziemy wzdłuż sporych poletek z uprawami pomidorów i ziemniaków. Na jednym z nich  pracuje  samotnie Murzyn. Motyczką  usuwa chwasty i zagarnia brunatną ziemię na kopczyki  wokół zielonych łodyg ziemniaków. Pole jest dość duże , słońce grzeje mocno a przed nim jeszcze bardzo długie zagony.  Trochę mi go żal,  jego widok przywołuje wspomnienie czasów niewolnictwa ludzi czarnych...


             Xewkija. Spacerujemy po mieście. Niewiele się różni od innych na Gozo i Malcie. Opadające i wznoszące się wąskie uliczki. Może więcej tu uliczek "wystrojonych"  ozdobami świetlnymi, które na pewno pięknie wyglądają gdy jest ciemno.

Uliczka - Xewkija

Plac z kościołem - Xewkija

 Przed 13-tą docieramy do Mgarr .  Robimy zakupy w markecie tuż przed portem. O 13.30 jesteśmy już  na promie  płynącym z powrotem na Maltę.

Za nami pozostała wyspa Gozo


Kilka słów podsumowania  o Gozo :  
Jest małą wyspą - jej powierzchnia to zaledwie 67 km2. Zdecydowanie bardziej zielona i chyba bardziej  "urodzajna"  od Malty.  Nie ma tu żadnego przemysłu.  Z informacji jakie uzyskaliśmy od 
spotkanego Polaka  Pawła mieszkańcy utrzymują się  przede wszystkim z turystyki. Gozo jest wyspą ludzi bogatych. Mają po kilka własnych domów i mieszkań, które wynajmują , nie tylko turystom. Do tych niewielkich poletek, które uprawiają, państwo daje  im spore dotacje. Uprawy nie są podstawowym źródłem utrzymania, bardziej chodzi o zachowanie kultury rolnej wyspy.                Pytaliśmy dlaczego miasteczka sprawiają wrażenie wymarłych, opustoszałych. To tylko pozory. W razie potrzeby mieszkańcy są bardzo solidarni i pomocni i nagle zjawiają się zewsząd. Domy i mieszkania są bardzo duże i przestronne wewnątrz, niczym kościoły lub muzea. Na zewnątrz nie sprawiają takiego wrażenia, ciasno budowane obok siebie, rozbudowywane są " w głąb".  Mieliśmy okazję zajrzeć do dwóch  domów. Rzeczywiście powierzchnia pomieszczeń  jest ogromna.
 Mieszkańcy Gozo podkreślają swoją odrębność od Malty.Mają swoją stolicę i urzędy. Nawet bilety na autobusy komunikacji publicznej są odrębne, te z Malty są tu nieważne.  Nie chcą się zgodzić na budowę mostu pomiędzy obu wyspami, aby nie stracić tej odrębności.  Ludzie są tu mili i życzliwi.
====================

Po godz. 14-tej jesteśmy znów na Malcie. Z portu Ćerkiewwa  , przez  Mellieha, Xemxija  zmierzamy  ku morzu  i Saint Paul,s. Po drodze dojeżdżamy do małej miejscowości i przy samej drodze widzimy malutką, piaszczystą plażę. Jest na niej tylko starsze małżeństwo i matka z dwójką dzieci.  Robimy postój.  Trudno nie skorzystać z takiej okazji aby nie wykąpać się w morzu.  Woda nawet nie taka zimna, więc pławimy się w niej  dość długo.Tego nam trzeba było, bo upał niemiłosierny. 
Dłuższy odpoczynek robimy sobie również na deptaku w zakolu morza w Saint Paul,s. 

Z St.Paul,s jedziemy ładną, szeroką drogą wzdłuż morza przez Bahar, Pembroke, Paceville. Podziwiamy piękne widoki morza , raz jesteśmy w dole raz w górze. Morze raz  nam ginie z oczu aby potem znów zachwycać swoim błękitem i delikatnymi , muskającymi skały falami.  Droga miejscami jest w przebudowie, dwupasmówka przechodzi w jednopasmówkę, ale nawierzchnia jest nowa i równa. Jedzie się bardzo dobrze. Tylko  łydki mamy spryskane okruchami czarnej , świeżej jeszcze  nawierzchni, która wręcz przylepia się do nóg wraz z podmuchem mijających nas aut. 
Nocujemy w pobliżu drogi , na sporym wzniesieniu , na nieużytku tym razem. Jednak zaraz za nami rozciągają się już czyjeś uprawy.
Z góry przed nami roztacza się miasto. Jest to St.Julians. Jesteśmy jakby na półwyspie. Z obu stron morze. W nocy z rozświetlonego miasta  dochodzi do nas muzyka . Wtórują jej krzykliwe mewy. Po raz pierwszy widzimy i słyszymy te ptaki. Śpimy dość wysoko i na otwartej przestrzeni, wśród suchych traw,  dziwi nas więc rozchodzący się w nocy zapach wilgoci i zgnilizny.


Dzień szósty                                                                              

Schodzimy kamienistą ścieżką do drogi asfaltowej. Wracamy na szlak. Od samego rana bardzo duży ruch. Jedzie się okey , kierowcy nas nie taranują , omijają raczej bezpiecznie. Zresztą my też staramy się trzymać zawsze jak najbliżej ....czego? Przecież nie ma pobocza! Może brzegu drogi?  Trochę błądzimy gdyż przebudowywana droga ma dużo  objazdów. Napotkany Maltańczyk też nas źle pokierował. Robimy niepotrzebne kółko.  Pokonujemy sporo  stromych podjazdów i zjazdów.
Nareszcie Sliema, to cel naszej dzisiejszej drogi.


Sliema.  Widok z promenady na morze i restaurację z basenem (przy samym morzu basen?)

         Idziemy promenadą wzdłuż morza, pytamy o drogę do hotelu, w którym mamy zabukowane 3 kolejne noclegi.  Mamy plan miasta z zaznaczonym miejscem hotelu na tablecie, jednak ostre słońce uniemożliwia obejrzenie czegokolwiek. Mamy czas,  więc spokojnie rozpytujemy jak trafić do hotelu.
 Doba zaczyna się od 14-tej więc kiedy przychodzimy dużo wcześniej , starszy pan w recepcji pozwala nam zostawić rowery i bagaże. Hotel jakby stworzony dla rowerów. Jest podjazd z ulicy przez długi korytarz aż do samej recepcji i duże pomieszczenie-poczekalnia gdzie wszystko zostawiamy. Idziemy rozejrzeć się po mieście.
Nasz pokój ma aneks kuchenny.. Ma wszystko co nam było potrzebne a nawet i więcej.  Lodówka, kuchenka elektryczna dwupalnikowa, mikrofalówka z grillem , toster , czajnik elektryczny,   komplet garnków (nawet taki duży do gotowania zupy + łyżka wazowa), naczyń, sztućców i  szklanek.   Na ścianie duży płaski telewizor.  To wszystko udało nam się zarezerwować w lutym w promocji za 66 Euro za 3 noce/2 osoby. Płacimy na miejscu.
Sliema

Dzień siódmy                                                                              

Po długim wieczornym spacerze po Sliemie spało nam się bardzo dobrze. Wstajemy wcześnie i po śniadaniu ruszamy dalej na zwiedzanie Malty. Dziś mamy w planie stolicę -Valettę   i Trzy Miasta.  Jedziemy bardzo długo przez Sliemę  wzdłuż morza. W mieście duży ruch samochodowy ale jedzie się dobrze. Bez bagaży jest znacznie łatwiej manewrować między autami i autobusami. Zresztą ulice są szersze i w dobrym stanie.  Coraz bardziej oddalamy się od wybrzeża i coraz wyżej. 
Oznakowanie kiepskie. Jedziemy wszak do stolicy, nie jest to aż tak daleko ale nie jest łatwo trafić na właściwą drogę. Po drodze sporo rond - nie wiadomo  którą drogą  jechać.Miejscowości zmieniają się niepostrzeżenie.
 To czego się tu nauczyliśmy to obserwowania napisów na tablicach na przystankach autobusowych. Na nich są zawsze wypisane nazwy miejscowości i konkretnych przystanków. Często jest tak, że na jednym przystanku jest nazwa jednej miejscowości a na następnym już inna - choć zdawałoby się, że to ciągle to samo  miasto. 
Mamy także wrażenie, że 1 km na Malcie jest znacznie krótszy  od 1 km w Polsce.  Według mapki i kierunkowskazów  odległość jest spora , a w rzeczywistości szybciej  dojeżdża się do danego miejsca. Nie wiadomo nawet kiedy mijają te kilometry. 
Wjeżdżając do Valetty nie udało nam się trafić w ulicę aby wjechać do miasta główną bramą. 


                       Myśleliśmy, że to główna brama do miasta. Jednak nie jest to jeszcze  Valetta  

Trafiamy w wąską stromą uliczkę.  Tu spotykamy dwie młode Polki  Dorotę i Lucynę (  hej, hej, pozdrawiamy Was! I dziękujemy za przesłanie zdjęcia) . Zatrzymujemy się na wąziutkim chodniku. Gdy rozmawiamy , przechodnie muszą nas omijać.  Ulica w tym miejscu jest remontowana i jej połowa zastawiona barierkami.  Dorota rozgląda się za kimś kto mógłby nam zrobić wspólne zdjęcie. Wybiera jednego z robotników. Ten próbuje ale przeszkadzają w tym cały czas przejeżdżające auta. Robotnik bez chwili namysłu wyciąga jedną z barierek na środek ulicy wstrzymując tym samym cały ruch. Auta zatrzymują się przed barierką.  Wtedy pstryka nam zdjęcie. Wszyscy się śmieją, nikt się nie złości.  To było dla nas zaskakujące i  bardzo miłe.
Miłe spotkanie z Dorotą i Lucyną na uliczce Valetty

Dziewczęta tłumaczą nam jak trafić na główną ulicę Valetty. A na niej  znów spotykamy małżeństwo z Polski z Gdańska.
Główna ulica -Triq il-Republika jest chyba najszerszą ulicą w stolicy. Idąc nią można dojść do większości ciekawszych zabytków w mieście.
Plac św. Jerzego - Valetta
Brama prowadząca na dziedziniec pałacu Wielkiego Mistrza Zakonu Maltańskiego
Na dziedzińcu Pałacu Wielkiego Mistrza - fontanna z Sokołem Maltańskim
Przed pałacem obecnego prezydenta Malty. Przy budkach straż wartownicza
Uliczka przypomina bardziej włoskie klimaty (rozciągnięte pranie)
Widok z fortu wojskowego na część Valetty z latarnią morską i fortyfikacje

 Fort wojskowy

Uliczka z charakterystycznymi balkonami

Dziewczyna maluje obraz bezpośrednio na chodniku

   Widok z bastionu na część portową Valetty
Z lewej strony budynek teatru - Valetta

Strome i wąskie  uliczki Valetty, jasne , kamienne mury budynków, kolorowe charakterystyczne balkony, monumentalna bryła katedry , bliskie sąsiedztwo wielu zabytków, duże place z restauracjami i toczącym się  tu życiem, widoki z góry na morze, fortyfikacje, oraz liczni turyści różnych nacji i kolorów skóry....wszystko to  tworzy wyjątkową i klimatyczną  scenerię tego miasta.  
Opuszczamy je jednak jadąc przez Florianę, Marsa, Paola,  podążając do Trzech Miast.

To jest główna brama prowadząca do Valetty. Przez nią  przechodzimy opuszczając miasto

Trzy Miasta tworzą  Cospicua (Bormla), Vittoriosa (Birgu)  i Senglea (Isla).
Są tak blisko siebie, że jedno się kończy a zaczyna następne. Nie ma wyraźnej granicy pomiędzy nimi.


Cospicua

Ten murek (z zygzakami) pomiędzy budynkami  są to schody prowadzące z jednego poziomu ulicy na drugi. Współczuję tym, którzy muszą je pokonywać codziennie 


Vittoriosa

 Spacerując przy morzu oglądamy wielkie i  bogate jachty pełnomorskie, mniejsze żaglówki,  mnóstwo łodzi, łajb, barek i taxi wodne, którymi można popłynąć  do Valetty.



Tu obserwujemy kilku wędkarzy. Czekamy aż coś złowią, z nadzieją, że może kupimy od nich jakąś większą rybę na kolację. Jednak żaden z nich nic przy nas nie złowił. W wiaderkach mieli po 2-3 szt maleńkich rybek. Może na żywca?
Niepocieszeni wracamy do Sliemy , trochę okrężną drogą (aby nie jechać tą samą) przez Fgura, Tarxien, Msidę, Gżira, Hamrun.  Późnym wieczorem robimy zakupy w dużym  markecie niedaleko hotelu. Po kolacji znów idziemy na wieczorną przechadzkę po tętniącym życiem mieście.

Dzień ósmy                                                                                 

Wyruszamy z hotelu dość wcześnie. Od samego rana słychać jakieś wystrzały. Momentami gdzieś niedaleko nas. Nie wiemy co się dzieje.
 Częściowo jedziemy tą samą   drogą co wczoraj, bo nie da się inaczej.   Chcemy przejechać wschodnim wybrzeżem. Korzystając z tego, że nie mamy bagaży ciągle odbijamy w boczne drogi aby zobaczyć więcej dzikich zakątków Malty.  Zdarza się tak, że trzeba wracać do głównej drogi  tymi samymi dróżkami  , bo innych po prostu nie ma. Ale zapuszczamy się za to w takie miejsca, gdzie   inni turyści nie zaglądają. Boczne drogi są z reguły  wąskie,kamieniste i nierówne. Po obu stronach zawsze  wytyczone kamiennymi murkami. Dziś mijamy bardzo ładnie utrzymane poletka z   uprawą pomidorów, truskawek, papryki, melonów.  
Pierwszym miastem, do którego wjeżdżamy jest Marsascala.  Na jego przedmieściach dziwi nas  cały szereg opuszczonych, niezamieszkałych domów.
Marsascala - niezamieszkałe budynki, w  mieście jest ich jeszcze więcej

Dlaczego ludzie opuścili te domostwa? Widać, że kiedyś były zamieszkałe. 
Mijamy , oglądając z daleka, Family Park.  Jest dość duży, ładnie położony. Park zbudowany pod kątem wypoczynku z dziećmi. Ścieżki, alejki, stoliki, ławeczki, huśtawki, zjeżdżalnie i inne urządzenia do zabaw .  Jest gorąco i refleksja jaka nam się nasuwa to brak większych krzewów i drzew, które dawałyby cień. Wszystko w pełnym słońcu.Nikogo tam nie ma . Ale na przystanku autobusowym przed parkiem spotykamy małżeństwo z dwójką dzieci. Polacy. Właśnie wracają z tego parku. Ogólnie im się podobało, a dzieci były zadowolone.

    

Marsascala to nieduże typowe miasteczko maltańskie z charakterystycznymi uliczkami i domami. Nieszczególnie nam się podobało.
Niedaleko miasta widzimy plażę. Jest bardzo skalista ale upał nam już dokuczył więc postanawiamy się trochę schłodzić. Zostawiamy rowery przy maleńkim domku i schodzimy kamienną ścieżką w dół.

    

Zejścia do wody są kamieniste i śliskie. Skały na brzegu bardzo ostre, nie da się stanąć gołą stopą, bo mogą poranić.  Ochlapujemy się tylko  trochę w małych "oczkach" pomiędzy kamieniami przy brzegu. Nie ryzykujemy wejścia  na głębszą, przeraźliwie zimną wodę. Na kamieniach, na których przysiadamy jest mnóstwo większych i mniejszych otworów. Dopiero po chwili zauważamy gnieżdżące się w nich kraby. Są różnej wielkości  ale nie takie duże - jednak za to bardzo waleczne. Wręcz atakują kiedy stawiamy stopy w pobliżu otworów. Jest ich bardzo, bardzo dużo. Trudno ominąć te norki.   Uciekamy z tego miejsca.
 Jedziemy dalej do Marsaxlokk.

Marsaxlokk - plac z kościółkiem - między dzwonami posąg Najświętszej Marii Panny


 To typowo portowe rybackie  niewielkie , bardzo malownicze miasteczko. Kolorów nadają mu zacumowane przy brzegu rybackie łodzie  "luzzu". Jest ich bardzo wiele. Wszystkie mają na przodzie ,po obu stronach dziobu wyrzeźbione i kolorowo pomalowane "oczy Ozyrysa" . Mają strzec rybaków i pozwolić im wrócić do portu. To takie symbole tej miejscowości. 
Na deptaku przy morzu  w małej restauracyjce zamawiamy sobie posiłek. Rybka, frytki, surówka.  Odpoczywamy przyglądając się kolorowym łodziom spokojnie dryfującym przy brzegu.
Bardzo żałuję, że nie mam ani jednego zdjęcia z wybrzeża  Marsaxlokk. Akurat wtedy wyczerpała się bateria w aparacie.  Na szczęście mamy krótki filmik video ze spaceru wzdłuż kolorowych łódek. A więc nie do końca ten fragment naszej wyprawy stracony.
                           Kierujemy się do Birżebbugia, cały czas wzdłuż morza. To jedno z większych miast w tym rejonie Malty.  Przed miastem napotykamy na niewielką piaszczystą plażę. Zatrzymujemy się i dopiero tutaj zażywamy kąpieli morskiej.Tylko kilka osób na plaży. Jest spokojnie i zacisznie. Lubimy takie właśnie miejsca. Ale naraz znów słychać wystrzały, widzimy z daleka sztuczne ognie. Dopiero jak dojeżdżamy do centralnego  w mieście placu  z kościołem dociera do nas skąd te wybuchy.  Dziś jest czwartek i Boże Ciało.  Jest około godziny 18-tej.  Z kościoła wychodzi akurat procesja. Policjant zatrzymał ruch aby mogła swobodnie przejść.  Podobnie jak u nas.  Na przodzie orkiestra,  potem  dziewczynki w komunijnych sukienkach sypią kwiatki, za nimi ,  pod baldachimem księża niosą hostię. Na końcu  kilkudziesięciu  wiernych. Tylko ładniej niż u nas  śpiewają . Nie tak smętnie. 
Nie jest to chyba dzień wolny od pracy, bo wszystkie dziś sklepy były otwarte. Jednak  Maltańczycy są bardzo religijni i uroczyście obchodzą  to święto.
Staramy się wracać inną drogą - na tyle na ile jest to możliwe.  Przejeżdżamy przez Gżira  - ładną  dwupasmową drogą - inną niż wczoraj. Dopiero dziś to miasto odkrywamy  na  nowo. Duży, ładny kurort z ciekawą nowoczesną zabudową hotelową , dużą ilością sklepów z ładnymi witrynami , restauracji, kafejek i barów  przy deptaku nadmorskim.


Dzień dziewiąty

Około 11-tej wyruszamy z hotelu. Jedziemy na lotnisko dopełnić pewnych formalności. Potem zgodnie z drogowskazem jedziemy do Mqabba. Na mapie to odległość na rzut beretem, tymczasem jedziemy i jedziemy cały czas wzdłuż lotniska. Ładnych parę kilometrów. Byliśmy po nieodpowiedniej stronie lotniska. No cóż, gapowe się płaci. 
    Za ogrodzeniem widzimy takie rzeczy, których na co dzień żaden pasażer nie ogląda. Tu też chyba nie docierają turyści.  Lotnisko "od kuchni". Długie hangary remontowe, dziwne sprzęty ,  maszyny i samochody,  wraki samolotów wycofanych z użytku, potężne silniki i skrzydła samolotów, sterty złomu- części i fragmentów samolotów.  To wszystko robi  smutne wrażenie ,  budzi refleksje i strach. Każdy samolot staje się kiedyś wrakiem, musi być kiedyś zezłomowany... czy aby robione jest to odpowiednio wcześnie...?  Lepiej o tym nie myśleć. Jesteśmy na wczasach...
              Jakby na pocieszenie stanu ducha, pojawia się naraz bardzo ładne miejsce. "Animal Park"   ,  Baby Show,  "Monte Christo"...  Te trzy nazwy tworzy duży  kompleks rekreacyjno-wypoczynkowy. Jest to ogród zoologiczny , rodzaj "wesołego miasteczka" dla dzieci , duża sala bankietowa , w której odbywało się właśnie przyjęcie urodzinowe jakiegoś dziecka,  oraz hotel-restauracja  ( w tym momencie poddane pracom remontowym).
                                      Wejście  do Animal Park

Bardzo ładnie utrzymany i zadbany obiekt, z dużą ilością  rabatek kwiatowych, krzewów i drzew .  Kilka alejek, na których  po obu stronach rozmieszczono  klatki ze zwierzętami. Są tam małpy, strusie, żbiki, lamparty, lamy , dużo gatunków ptaków. Nawet w jednej z klatek znajdowała się  pospolita krowa.  Nawiasem mówiąc nigdzie na Malcie nie widzieliśmy krów. 





Bardzo przyjemne miejsce na relaks i odpoczynek od słońca. Alejki są zacienione przez krzewy i drzewa, które jednocześnie chronią zwierzęta przed nadmiernym upałem. 
Nikt nas nie zatrzymywał ani nie pytał o bilety wstępu. Nie widzieliśmy też  żadnej kasy, więc prawdopodobnie wstęp jest tu bezpłatny.
Późnym popołudniem docieramy do Siggiewi. W centrum na placu Nicola wchodzimy do pięknego kościoła o tej samej nazwie co Plac, St.Nicola. 


We wszystkich kościołach, do których wchodziliśmy zauważyliśmy ten sam, powtarzający się element. Otóż ta czerwień na ścianach   to nie jest  farba. To są materiały tekstylne, zdobione złotymi,  także materiałowymi taśmami. . Misternie dopasowane do kształtu i wysokości  ścian i filarów.  Te materiały nadają wnętrzom  miły dla oka wystrój ale i  specyficzny zapach, nie zawsze przyjemny. Jednak kunszt , z jakim te ozdoby zostały wykonane powinny  budzić podziw. 
           Mimo, że jest już późny wieczór jest nadal gorąco.  Chodząc uliczkami  Siggiewi szukamy sklepu gdzie moglibyśmy kupić zimne piwo z lodówki. Sklep jest, owszem,  jednak wszystkie piwa stoją na półkach. Rezygnujemy z zakupów. 
           Jadąc dalej znajdujemy zaciszny zakątek na nocleg.  Wśród drzewek oliwnych , przy małym niezamieszkałym domku.  Z widokiem  na Żebbug , który zwiedzimy jutro.  Wprawdzie znajdujemy się na czyjejś działce to na tyle daleko od miasta, że mamy nadzieję iż do rana nikt się tu nie pojawi. Rano znikniemy nie pozostawiając za sobą żadnych śladów.

Dzień dziesiąty


Od samego rana zwiedzamy Żebbug. To bardzo ładne miasto z bardzo "strojnym"  centrum. 
7 czerwca Malta obchodzi święto . Jest to"Dzień Pamięci"  nawiązujący do pewnych wydarzeń i  uchwalenia nowej konstytucji.
Prawdopodobnie dlatego na głównym placu miasta trwają przygotowania do tego święta. 



Wystrojone są domy
  

i ulice



Duży plac z kościołem robi ogromne wrażenie. Dużo tu ozdobnych postumentów ze Świętymi,  ozdobnych lamp , dekoracji i świateł.




Gdy siedzimy na ławce na skwerku przed kościołem, obserwują nas dwaj mężczyźni. Jeden z nich podchodzi do nas i proponuje, że pokaże nam wnętrze kościoła. Widział, że próbowaliśmy sforsować zamknięte drzwi.
Prowadzi nas bocznym wejściem. W kościele odbywał się ślub więc  zachowując się cicho i dyskretnie, obejrzeliśmy jego piękne i bogate  wnętrze,  nie zbliżając się za bardzo do ołtarza aby nie zakłócać ceremonii.
Tutaj także widzimy czerwone materiałowe dekoracje ścian.



Idąc dalej główną ulicą docieramy do dużego bazaru. Typowy europejski  bazar  z  artykułami przemysłowymi, spożywczymi, warzywami i owocami.  Wracamy na skwerek aby posilić się zakupionymi brzoskwiniami i nabrać sił do dalszej drogi.

Przed nami trudny odcinek drogi na Dingli Cliffs. Ten rejon to jedne z najwyższych wzniesień na Malcie. Częściej  idziemy pieszo  niż jedziemy, pokonując  mozolnie  i  w strasznym upale  drogę, która wydaje się nie mieć końca.
W miasteczku Dingli, na małym placyku przy przystanku autobusowym zostawiamy rowery i cały nasz ekwipunek. Znak pokazuje, że do klifów jest około 1,5 km.
Trzymając się znaków idziemy w wyznaczonym kierunku.





To miejsce  robi wrażenie. Wystające z morza skały na 200 m i strome urwiska, do których strach się zbliżyć. Tu można zdać sobie sprawę z tego  jak jesteśmy "mali"  wobec tak potężnej  natury.

Ładna willa w pobliżu klifów

Wracamy  do miasteczka . Na placyku nie ma żywej duszy a nasze rowery  stoją tak jak je zostawiliśmy. Mimo, że zwracają na siebie uwagę (z powodu  bagaży) nikt się nimi nie zainteresował. 
Zmęczeni upałem i  pieszą wędrówką  odpoczywamy w cieniu  na ławeczkach. Chyba nawet trochę przysnęliśmy  co nas trochę wzmocniło.
Droga prowadzi nas  w kierunku Rabatu. Wprawdzie zwiedzaliśmy to miasto pierwszego dnia naszego pobytu na Malcie   ale ominęliśmy wtedy Mdinę .  Dziś jesteśmy zbyt blisko aby jej nie zwiedzić.

Główna brama , przez którą wchodzi się do Mdiny od strony Rabatu

Mdina to średniowieczne miasto, pierwsza stolica Malty, zbudowana w czasach rzymskich. Jest jednym z najmniejszych miasteczek ale chyba najładniejsze a na pewno najbardziej romantyczne. Mdinę trzeba zobaczyć koniecznie.   Nazywana  jest "Cichym Miastem" . Ze względu na spokój jaki tu panuje . Bardzo wąskie uliczki, brak ruchu samochodowego i mała liczba mieszkańców. Jest ich niewiele ponad 300.
  Kamieniczki z jasnego kamienia, jasna nawierzchnia uliczek sprawiają wrażenie   miasta niezwykle czystego i uporządkowanego z najmniejszymi szczegółami .






Piękne kamienne posadzki w kościele w Mdinie

Na jednej z uliczek trafiamy do sklepu gdzie sprzedawane są wyroby ze szkła z maltańskich hut. Są naprawdę przepiękne, bardzo kolorowe i bardzo drogie. 

  
 Mdinę można zwiedzać dorożką



Dopiero po  opuszczeniu Mdiny  i oglądaniu jej  z daleka odkryliśmy, że naszą pierwszą noc na Malcie spędziliśmy na poletku z widokiem na Mdinę, a nie na Rabat jak wtedy sądziliśmy. O pomyłkę nie było trudno, bo Mdina jest miastem otoczonym murami , widocznym z daleka , jednak znajduje się w obrębie Rabatu. Podobnie jak Watykan w Rzymie. 
 Chcemy dziś jeszcze zobaczyć  Narodowy Park Ta,Qali.  Bardzo długo jedziemy w dół dość ładną drogą.  Gdy docieramy do tego miejsca okazuje się , że tuż przed naszym nosem strażnik zamyka bramę wjazdową do Parku. Jest tam jakaś impreza, słychać głośną muzykę. Cały Park ogrodzony jest siatką, można obejrzeć go z zewnątrz.  Jadąc wzdłuż siatki ,   nie widzimy w parku  nic szczególnego. Dużo zieleni, drzewa oliwne,  niskie sosny, mała uprawa winorośli, młode drzewka oleandrowe. Mijamy narodowy  stadion sportowy i dojeżdżamy do kompleksu hut szkła. To jeden duży budynek i kilka długich baraków. Tutaj wyrabia się  naczynia , szkło ozdobne i biżuterię.
Ponieważ jest sobota i późne popołudnie wszystko jest pozamykane i nie ma tu żywej duszy.
Tuż w pobliżu  huty szkła - uroczy zakątek  


Dzień jedenasty                                                                               

Budzą nas głosy dzieci i jakieś stukanie. Spaliśmy dość daleko od drogi, jak zwykle gościnnie na poletku po ściętym zbożu.  W odległości  kilkudziesięciu metrów od nas, przy sąsiadującym polu  stoi samochód. Wczoraj wieczorem go tu nie było.  Ponad murem widzimy mężczyznę, który naprawia dach małej szopki. To on tak stuka młotkiem.  Co jakiś czas zatrzymuje się i spogląda w naszą stronę. Chłopiec z dziewczynką jeżdżą na rowerach  po rżysku , podjeżdżając  coraz bliżej naszego namiotu.. Intryguje ich  nasza obecność. W momencie jak mężczyzna przestaje pracować i patrzy na nas , machamy mu ręką.  Spokojnie zjadamy śniadanie i pakujemy się.  Kiedy odchodzimy znów machamy ręką na pożegnanie. Odpowiada nam tym samym.
                 Robimy sobie dziś przerwę na dłuższy odpoczynek. Bez pośpiechu spacerujemy najpierw po Zebbiegh a potem po Mgar. Zaopatrujemy się w małym markecie w wodę i jedziemy w kierunku plaży Gnejna Bay. 
                                                    Mała przerwa po drodze na posiłek

Do plaży zjeżdżamy drogą  bardzo stromą i długą . Mamy nadzieję, że nie będziemy musieli z powrotem nią wracać.


Plaża jest bardzo ładnie położona w zatoce pomiędzy zielonym wzgórzem a nagimi skałami. Część plaży jest piaszczysta, część to wygłaskane przez morze skaliste zbocze.  

                  W pobliżu znajdują się jeszcze dwie plaże.  Tuffieha Bay i Golden Bay. Chcemy je zobaczyć obie. 

Nasze nadzieje na powrót inną drogą okazały się płonne. Nie ma innej drogi. Musimy wrócić tą samą , którą tu przyjechaliśmy ale tym razem stromo w górę.  Z wielkim trudem ją pokonujemy. Gdy znajdujemy dobre miejsce na nocleg, postanawiamy już zostać, kolejne plaże zostawić na jutro. 

Lokujemy się powyżej drogi  na brzegu sadu oliwnego.Noc bardzo ciepła, śpimy przy zaciągniętej tylko moskitierze.

Dzień dwunasty

Rano powtarza się sytuacja. Gdy zabieramy się za śniadanie nagle, w tumanach kurzu pojawia się na polu położonym poniżej samochód. Wysiada z niego mężczyzna i kobieta, wyciągają kilka pojemników i coś do nich wrzucają. Zastanawiamy się co, bo niczego na tym polu nie widać.



Jednak coś zbierają i wypełniają pojemniki. Znowu machamy im ręką. Odpowiadają , a potem przechodząc przez to pole , na którym my jesteśmy,- z następnego - ściągają i zwijają węże od wody.Kilka razy przechodzą w pobliżu nas. Sytuacja jest niezręczna bo domyślamy się , że drzewka oliwne między którymi postawiliśmy namiot też należą do nich. Wśród  drzewek  też są rozciągnięte węże wodne. Pospiesznie zbieramy się nie kończąc nawet śniadania. Gdy gotowi przechodzimy w pobliżu samochodu znowu ich pozdrawiamy. Odpowiadają nam z uśmiechem. Wszystko odbyło się szybko i bez słów.  ( A w pojemnikach były duże główki białego czosnku i cebuli.).
Niebo jest po raz pierwszy mocno zachmurzone. Nawet cieszymy się z tego, bo chcielibyśmy odpocząć już od codziennych upałów. Gdy dojeżdżamy do Tuffieha Bay spada na nas  dosłownie kilka kropel deszczu. W ciągu godziny niebo się wypogadza i znów jest upał.



To jest plaża Tuffieha Bay, prowadzi do niej 200 schodów !( to ta linia w dół) , które trzeba pokonać chcąc zażyć kąpieli morskiej. Wiedzieliśmy wcześniej o tym więc dziękujemy, nie skorzystamy. Przechadzamy się tylko po skałach i podziwiamy piękne widoki z góry. 

  To trzecia z plaż położonych  blisko siebie. Golden Bay.  Ponoć najładniejsza. Też ją oglądamy z góry, bo wcale nie zamierzamy się dziś kąpać .
 "...Veni, vidi,  vici... "  - przyszedłem, zobaczyłem , zwyciężyłem  - moglibyśmy zacytować za Juliuszem Cezarem.  ..." Przyjechaliśmy , zobaczyliśmy, ...zdobyliśmy !    Tak, zdobyliśmy się na wielki wysiłek aby tu dojechać.  Każdego dnia "zdobywamy" Maltę pokonując  kręte  wzniesienia i samych siebie ... i  swoje słabości. 
     Jedziemy jeszcze spory kawałek wzdłuż morza   a potem odbijamy na Manikatę. Po  drodze napotykamy duży sklep ogrodniczy. Nie mogłam obok niego przejechać obojętnie. Zatrzymujemy się z nadzieją zobaczenia nowych, niespotykanych u nas  roślin, kwiatów ? Nic takiego, wszystkie kwiaty, i rośliny są mi znane. Pytamy o małą sadzonkę drzewka figowego, niestety pani pokazuje nam  same duże, ładnie już ukształtowane krzaczki. Nie nadają się do transportu samolotem.

Kolorowa kolekcja kaktusów 

W drodze do Bugibby.  Jest to albo Xemxija albo St.Paul,s

Po południu jesteśmy już w Bugibba.  Spacerujemy po mieście i długo odpoczywamy na deptaku przy morzu.
Na nocleg musimy jednak wyjechać kawałek za miasto.  I znów znajdujemy dość duże pole po żniwach.  Pole sąsiaduje z dużym magazynem lub jakąś halą produkcyjną.  Zaobserwowaliśmy, że  przywożone są tu bele zwiniętej słomy.   Ulokowaliśmy się  w pewnej odległości od tylnej ściany  budynku.  Nie ma w niej żadnych okien, więc nikt nie może nas tu zobaczyć. Noc  zapowiada się ciepła . Rozgwieżdżone niebo i księżyc. W oddali widzimy rozświetlone miasto Qawra.  Jest pięknie. 
 W nocy słyszymy ryczącą krowę(przynajmniej tak nam się wydawało, że była to krowa). Jedną!   I roznosi się potworny smród.  
 To był chyba zakład produkujący  naturalne nawozy.  Z trudem znosimy  ten fetor a noc,  wcale  nie   należała do pięknych.


 Na deptaku nadmorskim w Bugibbie

Wieża- schody prowadzące z ulicy  na niższym poziomie na ulicę na wyższym poziomie


To typowy  na Malcie sklep warzywny na kółkach.  Widzieliśmy te samochody prawie w każdym mieście.

Dzień trzynasty                                                                                               

Okoliczności zmusiły nas do wczesnego wstania i jak najszybszego opuszczenia tego miejsca. Nawet śniadanie szykujemy sobie później gdzieś po drodze. 
Dość wcześnie jesteśmy z powrotem w Bugibba. Tu mamy zabukowane kolejne trzy noce w hotelu.  I tu także doba zaczyna się od 14-tej. Jesteśmy dużo wcześniej i ku naszemu zdziwieniu zostajemy od razu , bezproblemowo,  zakwaterowani. 
Pokój jest bardzo duży, 4- osobowy, z dużym balkonem  i bardzo dużą łazienką. Dodatkowo lodówka , suszarka do włosów, duży  telewizor i sejf, do którego dostaliśmy kluczyk.   Codziennie wymieniane były ręczniki. Płacimy 57 Euro/2 osoby/3 noce. W cenę  pokoju jest dodatkowo wliczone śniadanie.  

W holu przy recepcji jest stanowisko, gdzie są do użytku turystów 2 komputery. Darmowe Wi-Fi , jednak chcąc skorzystać z komputera i internetu trzeba już zapłacić.
Musimy załatwić sprawę biletów powrotnych na samolot.
Na swoim tablecie robię odprawę online a potem zwracam się do jednej z młodych recepcjonistek o pomoc w wydrukowaniu kart pokładowych.  Porozumiewamy się przy pomocy mojego  tabletu i jej komputera. Obie korzystamy z tłumacza.  Bezproblemowo recepcjonistka drukuje nam karty pokładowe. Co za ulga! Bardzo się tym martwiliśmy a wszystko poszło jak z płatka.
     Zostawiamy rowery pod  hotelem i  ruszamy  w  miasto,  aby przede wszystkim zaopatrzyć się w dużą ilość napojów  korzystając z tego, że mamy  w pokoju lodówkę.
Kiedy idziemy  deptakiem wzdłuż morza , co kilka metrów,  zaczepiają nas pośrednicy-sprzedawcy- akwizytorzy (? nie wiem jak nazwać  te osoby)   proponując wycieczkę statkiem  na Blue Lagune i Gozo. Nie od razu się decydujemy. Najpierw przeglądamy program w ulotkach, które nam wciskają i cenę. Jest bardzo różna, od 15-30 i więcej Euro od osoby. W zależności od programu wycieczki i biura podróży, które to organizuje.  Ponieważ byliśmy już na Gozo,  interesuje nas tylko Blue Lagune.  Wykupujemy rejs  po 15 Euro . Płacimy 10 Euro zadatku, resztę mamy zapłacić następnego dnia przy wchodzeniu na pokład statku. Dostajemy pokwitowanie  i nr rejestracyjny samochodu, który ma nas odebrać rano z hotelu. Nie do końca jesteśmy pewni  na ile ta transakcja jest uczciwa czy  przypadkiem nie  wpadliśmy w ręce jakiegoś oszusta.
Wszystko okaże się jutro.


Proponowano nam też taką atrakcję.  Peeling  stóp  przy pomocy małych żarłocznych rybek. Brrrr....  Obie panie siedziały zadowolone i uśmiechnięte. Więc może nie takie to nieprzyjemne?  Jednak nie skorzystaliśmy z tej usługi.

Dzień czternasty                                                                           

Rano idziemy do restauracji hotelowej na śniadanie. Spodziewaliśmy się typowego kontynentalnego śniadania z filiżanką kawy, kosteczką masła i małą bułeczką.  To co zobaczyliśmy to był dla nas szok. To było jak obiad z przystawkami, zakąskami,  daniem głównym i  deserem . Na zimno, na ciepło i na gorąco. Śniadanie typu "szwedzki stół". Określę to krótko! Zabrakło nam tylko ptasiego mleka!
       O określonej godzinie  nerwowo oczekujemy  przed hotelem na samochód, który ma nas zawieźć do portu na statek. Oprócz nas czeka jeszcze dwóch młodych Japończyków. Punktualnie zjawia się mały busik. Czyli jest wszystko okey. Kierowca po drodze zajeżdża do innych hoteli zabierając  czekających  tam turystów. Jedziemy z samymi Japończykami.
Gdy wysiadamy z busa , przy porcie czeka na nas mężczyzna, który prowadzi całą grupę do zacumowanego przy brzegu statku. Płacimy resztę pieniędzy i zostajemy "zaobrączkowani". Każdy dostaje pasek na przegub dłoni. Niebieski - ci ,którzy jak my ,płyną tylko na Blue Lagune i żółty ci, którzy płyną również na Gozo.


Płyniemy na Blue Lagune

Rejs trwa około 2 godzin. Statek płynie blisko zboczy  skalnych,   wpływa do  kilku zatok skąd możemy oglądać  groty, jaskinie i ogromne klify.



Zatrzymuje się na  całą godzinę na Crystal Lagune.Jest  to zatoka pomiędzy skałami o krystalicznie czystej wodzie i niebieskim dnie.



Ze statku zostaje opuszczony do wody pomost, z którego chętni mogą wejść  lub skoczyć do morza. Amatorów na taką kąpiel jest wielu, nawet z małymi dziećmi. 





Z tej wysokiej skały,  stojące na niej dwie dziewczyny, skakały do morza , zresztą nie tylko one, było więcej takich śmiałków


Mimo zamieszania i hałasu jaki wytwarzali kąpiący się, rybkom to nie przeszkadzało. Pływały wokół statku  i natychmiast chwytały rzucane im do wody jedzenie 


Blue Lagune to plaża w zatoce pomiędzy wyspą Gozo a Comino. Piasek, niebieska woda i niebieskie dno.  Tutaj zostajemy  na 4 godziny. Statek  płynie z resztą turystów na Gozo. 


Bardzo długo zażywamy morskiej kąpieli , a potem idziemy obejrzeć wyspę. 


 Comino to najmniejsza zamieszkała  wyspa Malty. Jej powierzchnia to zaledwie 3,5 km2.  Mieszka na niej tylko jedna rodzina. Wyspa jest bardzo kamienista , uboga w zieleń. Porastają ją tylko drobne krzewiny i dorodne osty. Grupowo nasadzono wielkie agawy, kaktusy, oleandry ,  mały zagajnik sosnowy. Ale to już dzieło człowieka.

Ta wieża  na szczycie,  w 2002 r,  posłużyła jako plan filmowy przy kręceniu filmu Hrabia Monte Christo



Odmiana kaktusa?  Ten olbrzym sięgał mi do ramion. Nie należy do typowej flory Comino, został prawdopodobnie  sprowadzony z Malty i  posadzony przez któregoś z mieszkańców  wyspy. 




Tym stateczkiem niebiesko-żółtym przypłynęliśmy na Comino.
O 17-tej wypływamy z Blue Lagune i płyniemy na Gozo po pozostawioną tam wcześniej grupę turystów.  Statek wraca opływając drugą stronę wyspy. Znów mamy możliwość podziwiać potężne klify i małe zatoczki.
W hotelu, po spłukaniu z siebie morskiej wody i po  kolacji ,idziemy na wieczorny spacer po mieście. Na uliczkach i nad morzem gwar  , miasto rozpoczyna nocne życie. 


Dzień piętnasty

Obfite śniadanie zjadamy na tarasie przy hotelowym basenie. Towarzyszy nam mały wróbelek , któremu podrzucamy okruchy.


Deser po śniadaniu, brzoskwinie, grejfrut, pomarańcze słodki rogalik z czekoladą i kawa

Korzystamy z hotelowego jacuzzi


a potem z basenu 



                Dziś zaplanowaliśmy pojechać do wioski Popeye  Village 
      Jedziemy  w kierunku  Melieha. Już zwiedzaliśmy to miasto, więc tylko przez nie przejedziemy. 3 km od miasta rozpoznajemy drogę i miejsce, w którym w pierwszych dniach nocowaliśmy. Wiemy, że czeka nas znów ponad dwukilometrowa  stroma  wspinaczka serpentyną  pod górę. Możemy albo zawrócić i pojechać  inną drogą -co nie oznacza, że unikniemy innych wzniesień-  albo stawić czoła temu co przed nami.  Nie mamy bagaży więc będzie łatwiej niż poprzednio.  W piekącym słońcu  ,  z dużym wysiłkiem  pchamy rowery pod górę zatrzymując się i odpoczywając  w każdym możliwym miejscu dającym cień.
          W pewnym momencie zatrzymuje się przed nami duży autobus. Kierowca, starszy pan, wysiada z niego i pokazuje nam bardzo "obrazowo" , że droga jest długa, kręta, stroma i demonstracyjnie ociera pot z czoła. Proponuje nam podwiezienie. Otwiera bagażnik i pomaga zapakować do niego rowery. Autobus jest pusty, przyjemnie klimatyzowany. Na szczycie wzniesienia wysiadamy. Kierowca broni się przed przyjęciem zapłaty ale i tak wrzucamy  mały datek do pudełka . Jesteśmy  mu bardzo wdzięczni i zadowoleni. To był miły i  spontaniczny gest,   zrozumienie  i życzliwość  jednego człowieka dla drugiego. 
 Potem jedziemy już tylko z góry. Boczną, trochę dziurawą drogą docieramy do celu



  Popeye to wioska zbudowana  w 1980 r na potrzeby filmu. Kręcony był tu musical  "Popeye", w którym główną rolę zagrał Robin Williams.  Po zakończeniu nagrań  pozostawiono osadę jako atrakcję turystyczną.  W folderach i przewodniku po Malcie,  jaki zakupiliśmy przed wyjazdem, domki są bajecznie kolorowe. Dziś już minęły lata  ich "świetności".  Kolory przyblakły , na niektórych domkach pozapadane dachy.  Ale na pewno warto zobaczyć to miejsce.  Samo położenie całej osady na zboczu skalnego urwiska, zatoka z niedużą plażą otoczoną surowymi skałami  naprawdę robi duże wrażenie.  Atrakcję przystosowano pod kątem dzieci. Na wodzie "dmuchańce"  z trampoliną i  zjeżdżalnią , łódeczki i inne przyrządy służące dobrej zabawie. 




Na terenie wioski znajdują się oryginalne filmowe  dekoracje, restauracja i  małe kino gdzie można  obejrzeć film  o kulisach  powstawania musicalu. Ogólnie miejsce bardzo urokliwe.



Z Popeye wracamy przez Melieha i St.Paul,s . Jest potworny upał. Po krótkim odpoczynku w pokoju znów idziemy do jacuzzi   i na basen.  Woda w basenie trochę zimna ale przyjemnie jest się w niej zanurzyć dla ochłody.




       Odpoczywamy na leżakach popijając popularny napój maltański "Kinnie". Jest produkowany z dodatkiem soku z kwiatów opuncji. Ma lekko gorzkawy posmak. Można go lubić lub nie, ale na pewno trzeba spróbować.
Po wodnych atrakcjach wsiadamy znów na rowery i jedziemy do Aquarium.  Jednak okazało się, że jest już za późno. Jest po prostu zamknięte.  Uważamy to za poważny błąd wobec turystów, którzy spacerują przede wszystkim wieczorami.  W wielkim holu , do którego można wejść ,  jest restauracja i jedno małe akwarium z rybkami.  Pozostało nam zrobić tylko pamiątkową fotkę .





          Spacerkiem wracamy idąc wzdłuż morza. Jest bardzo przyjemny ciepły wieczór. Siadamy na ławeczce aby zaczekać na zachód słońca.
Naraz ktoś nas pyta po polsku jak nam się tu jeździ rowerami. Poznajemy bardzo sympatyczną parę młodych ludzi z Wrocławia. Karolina i Bartosz.  (Pozdrawiamy Was bardzo serdecznie, szczególnie  miło Was wspominamy! ). Mimo, że spieszyli się na kolację do hotelu rozmawiamy bardzo długo. Wymieniamy swoje  wrażenia na temat Malty, opowiadamy o swoich innych podróżach. Mimo młodego wieku Karolina i Bartosz zwiedzili już sporo krajów, nie tylko europejskich. Ciekawie o nich opowiadali.  Bardzo żałowaliśmy potem , że nie umówiliśmy się z nimi  po kolacji . Mieliśmy delikatne winko z opuncji, na pewno fajnie by się przy nim rozmawiało. Musieliśmy je wypić sami. Dooobre było. 

Spotkanie z Karoliną i Bartkiem

Dzień szesnasty                                                                                    

    Po sutym śniadaniu  w hotelu ,  pakujemy się  i wyruszamy  w stronę lotniska. Musimy spędzić w jego pobliżu ostatnią noc aby rano mieć więcej czasu na  rozmontowanie i spakowanie rowerów.
Pogoda nam dziś sprzyja. Niebo jest zachmurzone , słońce tylko na krótko wygląda zza chmur. 
Z Bugibby do Mosty prowadzi nas ładna ścieżka rowerowa. Jak zwykle urywa się  przy wjeździe do miasta. Potem jedziemy już na wyczucie, bo znaków nie ma tam gdzie powinny być. Jednak na tyle poznaliśmy już położenie poszczególnych miast, że nie mamy problemu z kierowaniem się w kierunku  lotniska.


Przejeżdżając przez kilka miasteczek robimy ostatnie fotki.


Wieczorem odnajdujemy miejsce, które wcześniej upatrzyliśmy sobie na ostatni nocleg. Stąd mamy do lotniska tylko 2 km.



Miejsce niedaleko drogi wśród kwitnących oleandrów. Wydaje nam się wieczorem, że jest super. Spokojnie zjadamy kolację ciesząc oczy kwiatami i widokiem jaki rozpościera się przed nami, miasto  Santa Lucija z pięknymi kopułami i wieżami kościoła .

Dzień szesnasty                                                                       


      Wstajemy przed szóstą rano. Odkrywamy, że znajdujemy się w środku kolonii małych płaskich , opancerzonych robaków. Skąd się wzięły? Wieczorem ich nie widzieliśmy?  ! Łażą po rowerach, namiocie, bagażach , jest ich tysiące, tysiące... koszmar!  Na szczęście tak się zorganizowaliśmy wieczorem, że pozbieranie się z tego miejsca zajmuje nam niewiele czasu.  Przeciągamy namiot i bagaże bliżej drogi aby otrzepać wszystko od tego robactwa.
O siódmej jesteśmy już na lotnisku. W tym samym ustronnym miejscu  przepakowujemy bagaże aby zmniejszyć ich ilość  i pakujemy rozebrane rowery do specjalnie uszytych na ten cel plastikowych toreb. Obtaśmowane,  są gotowe do odprawy.  Bezproblemowo przez nią przechodzimy.   O 10.05 samolot startuje i żegnamy się z Maltą.

Podsumowanie                                                                               

         Malta  podobała nam się ze względu na swoją "inność".   Inna zabudowa architektoniczna  i inna kultura rolna.   Objechaliśmy sporo mniejszych i większych miast i miasteczek.   Te mniejsze , które nie są kurortami nadmorskimi, sprawiają wrażenie  niezamieszkałych lub słabo zaludnionych.  Mały ruch , zamknięte okiennice, pozasuwane żaluzje  mogły być  ochroną przed słońcem lub świadczyły o nieobecności jego mieszkańców.
 W zasadzie wszystkie miasta są do siebie podobne. Kamieniczki bardziej lub mniej urokliwe ,wszystkie budowane z jasnego kamienia . W każdej miejscowości , nawet tej najmniejszej  znajduje się zawsze plac z kościołem a w przyległych do niej kamieniczkach , można odszukać małą restaurację lub kawiarnię.   Domy i kamieniczki nie są numerowane, mają wdzięczne nazwy   np. "Dla Elizy" (napis był akurat w tym przypadku po niemiecku),  Santa Barbara,  Huan Maria,  Victoria,  Venecja, Qadrat...  i wiele wiele innych, których nie sposób zapamiętać.  Wejścia do domów są prosto z wąskiego chodniczka
 albo oddziela je od ulicy wysoki lub niski mur. Często bramę  w murze  tworzą  postumenty z kamiennymi  posągami albo kobiet, albo ptaków, świętych , aniołków...itp .Pewnie w zależności od fantazji  i zasobności portfela właścicieli.

Te małe poletka uprawne.! To było coś co nas dziwiło i fascynowało.  Większe lub mniejsze  położone piętrowo nadają klimat i niepowtarzalność  tej wyspie. Każde ogrodzone kamiennymi murkami, które są swoistymi miedzami pomiędzy sąsiadami.
 Praktycznie nie ma na Malcie nieużytków. Każdy skrawek ziemi jest wykorzystany i coś się na nim uprawia.  Podejrzewamy, że stosowane są tu przede wszystkim a może tylko naturalne nawozy.  Świadczą o tym " swojskie zapachy"  jakie nam  bardzo często towarzyszyły  w pobliżu tych miejsc.
        Malta jest bezpieczna. Nigdzie w żadnym miejscu nie czuliśmy się w żaden sposób zagrożeni.  Ani w dzień ani w nocy. Często zostawialiśmy na długo  rowery przy sklepach, na skwerku, pod drzewem... w różnych miejscach... z bagażami,  z przypiętym licznikiem i kamerką, nigdy nic nam nie zginęło.  Nawet przez ostatnie 3 noce kiedy spaliśmy w hotelu rowery zostawały na zewnątrz. Rano na miejscu były i lusterka i torebka z narzędziami i paski do mocowania worków , które zapomnieliśmy zabrać. Leżały luźno na bagażniku tak jak je zostawiliśmy.
Na Malcie należy jeździć w kaskach. My ich nie używamy i ich nie mieliśmy. Napotkana w Valettcie policjantka, którą zapytaliśmy o drogę, próbowała nas pouczać . ..."w Polsce jest może inaczej ale tu trzeba mieć kask"..  Udawaliśmy, że nie rozumiemy. Machnęła w końcu ręką. Często mijały nas samochody policyjne, przechodziliśmy obok posterunków policji i policjantów. Nigdy żaden nas nie zatrzymał ani  nie zwrócił nam uwagi. 

Malta jest krajem europejskim najniżej położonym na południu.  Słońce tu  przypieka mocniej niż w innych krajach. Warto mieć kremy z najwyższym filtrem i przewiewną bluzkę z długim rękawem. Już w drugim dniu mieliśmy spalone przedramiona i stopy, w miejscach które nie osłaniały sandały. Z konieczności zakładaliśmy skarpetki aby uniknąć dalszego poparzenia a ręce owijaliśmy kamizelkami odblaskowymi (poza miastem) lub wilgotnymi ściereczkami. 

Na Malcie przebywa spora liczba  Murzynów, tych o bardzo czarnej skórze.  To co zaobserwowaliśmy.....wykonują  "czarną robotę". Są pracownikami na budowach domów i dróg, , wykorzystywani przy pielęgnacji upraw, remontują zabytki, pracują w portach przy najbrudniejszych pracach.   Akurat tutaj powiedzenie ..."Murzyn od czarnej roboty... znajduje  swoje potwierdzenie. To są fakty, które zwróciły naszą uwagę.

I jeszcze jedno !  Jeśli nie lubisz kolarstwa górskiego nie jedź na Maltę z rowerem ! Spotkaliśmy tylko jedną wypożyczalnię rowerów chociaż  czytaliśmy w przewodnikach, że jest ich wiele (inna rzecz, że my ich nie szukaliśmy). Malta ma doskonale rozwiniętą sieć autobusów publicznych i tych typowo wycieczkowych, którymi można zwiedzać całą wyspę i dojechać w każde miejsce. Całotygodniowy bilet  na wszystkie publiczne autobusy  kosztuje 6,5 Euro.  Rozkład jazdy i połączeń można dostać na lotnisku i prawie we wszystkich biurach podróży. Są trzy linie, którymi poruszają się autobusy turystyczne widokowe. Można nimi przejechać całą Maltę, wsiadać i wysiadać na dowolnym  przystanku. 

My przejechaliśmy po Malcie ponad  400 km. Obwód wyspy to 136 km.  To tak jakbyśmy ją objechali trzykrotnie. Biorąc pod uwagę ukształtowanie terenu, ilość wzniesień  i kiepską  jakość dróg, którymi często jechaliśmy ,  a najczęściej pokonywaliśmy na piechotę ,to i  tak niezły wynik. Ale przecież nie  o ilość kilometrów tu chodziło.   


To co każdy turysta powinien przywieźć lub przynajmniej skosztować na Malcie  to  napój Kinnie i likier z opuncji. 
I jedno i drugie i spróbowaliśmy i przywieźliśmy do domu.

https://picasaweb.google.com/105744719622746441868/Malta2015?authuser=0&authkey=Gv1sRgCPPAqqrjnIfmfg&feat=directlink                link do strony, na której znajdują się wszystkie zdjęcia z wyprawy